wtorek, 30 sierpnia 2011

30. Coś innego. (część 6)

Trzeba przyznać, że koniec końców pozostawiono nam możliwość wyboru, przynajmniej śladową. Nie mogli nas w końcu siłą wcisnąć w stalowe zbroje i zawlec na Kanaan czyniąc nas przymusowymi zbawcami ludzkości. Mogli jednak nie dopuścić byśmy kiedykolwiek wrócili na Ziemię i nie mieliśmy złudzeń co do tego, że tak właśnie zrobią. Procedury ponad wszystko. Mogliśmy więc gnić na pokładzie Arki po kres naszych dni, lub podjąć beznadziejną walkę o przestrzeń życiową w nowym świecie. Wybór nie był łatwy nawet dla kogoś, kto, jak ja, wcale nie liczył na koalicyjną emeryturę. Bałem się, przyznaję. Nie samej śmierci nawet, z resztą czy można się jej w ogóle bać nie mając nikogo? Bałem się sposobu umierania jaki mi oferowano.


A jednak zdecydowałem się. Ja i osiemnastu innych. Wystarczająco wielu by obsadzić prawie wszystkie maszyny. Tych, którzy postanowili zrezygnować przeniesiono na inny okręt, zaś my kontynuowaliśmy trening. A może należałoby powiedzieć, że ten dopiero się rozpoczął. Gdy zaprowadzono nas bowiem do hangaru nie mogliśmy rozpoznać maszyn, które były naszymi drugimi skórami od prawie dziesięciu lat. Nie przypominały już kanciastych maszyn przypominających podobne egzoszkielety stosowane w przemyśle czy niegdyś górnictwie. Przebudowano je jakby, pokryto dodatkowym pancerzem w najważniejszych kluczowych punktach konstrukcyjnych. Przede wszystkim zaś dozbrojono. Owszem, podstawowym wyposażeniem pozostawał palnik, który w istocie mógł być niezwykle śmiercionośny, o ile tylko udało by nam się dosięgnąć któregoś ze stworów. .Dołączyło do niego jednak jeszcze kilka innych zabawek, na czele z wielolufowymi karabinami o zmiennej amunicji. Nie wiedzieliśmy z czym dokładnie mamy do czynienia, ani jakie są tego słabe punkty. Musieliśmy eksperymentować.

Ostatnie miesiące przygotowań upłynęły szybciej niż się spodziewaliśmy. Samsony były trochę cięższe, jednak nie odczuwało się dużej różnicy w prowadzeniu. Mieliśmy już doskonale wyćwiczone szybkie poruszanie się i wszystkie potrzebne manewry. Opanowanie dodatkowego uzbrojenia okazało się przy tym błahostką. Skoro zaś kwestie techniczne nie stanowiły dużego wyzwania zaczęto wdrażać nas w szczegóły planu działania. Wbrew temu bowiem, co niektórym z nas się wydawało, dowództwo wcale nie zamierzało nas rzucić na pożarcie i przyglądać się z daleka masakrze. Przeciwnie nawet, plan nie tylko nie wydawał się taki bezsensowny. Mógł się nawet powieść.

Zakładano, że na planecie może być tyle Diabełków Kanaańskich, że nie mamy szans wszystkich ich wybić (zakładając dość optymistycznie, że nasza broń zrobi na nich jakiekolwiek wrażenie). Musieliśmy się jednak przekonać czy i jak możemy z nimi walczyć. Mieliśmy również podjąć próbę przejęcia i utrzymania pewnego terytorium. Jeśli to ostatnie by się powiodło rozpoczęlibyśmy wojnę pozycyjną, z czasem powiększając ów teren. Jeśli zaś jednocześnie umielibyśmy zapewnić całkowite bezpieczeństwo na takim obszarze, można by było kontynuować zasiedlanie planety. W końcu czas biegł nieubłaganie, a kolonizacja wciąż była najwyższym priorytetem. Kolejne floty podążały naszym gwiezdnym śladem.

Jak zamierzano tego dokonać? Otóż w czasie gdy my zabezpieczalibyśmy mały obszar, grupa techniczna za pomocą transportowców i innego sprzętu zacznie instalować w jego środku ośmiometrową wieżę strażniczą. Miała być uzbrojona ciężej niż nasze maszyny, jednak nie to stanowić miało o jej skuteczności i przetrwaniu w tym niesympatycznym miejscu. Planowano bowiem otoczyć ją sięgającym co najmniej połowy jej wysokości hydroaktywnym polem siłowym. Wywoływało ono natychmiastową reakcję z zawartą w organizmie wodą. Taka bariera nie przepuściłaby żadnego ze znanych nam zwierząt. Z drugiej strony żadne ze znanych nam zwierząt nie gryzie stalowych narzędzi i ścian, jakby były waflami. Dowódcy nie ukrywali, że skuteczność owego pola miała kluczowe znaczenie dla powodzenia całej akcji.

W końcu nadszedł ten dzień. Dzień, którego się obawialiśmy, a jednocześnie oczekiwaliśmy niecierpliwie. Cokolwiek nas tam czekało, chcieliśmy mieć to już za sobą. Czekanie i rozmyślanie przez ostatnie tygodnie przed lądowaniem było najgorszą torturą. Teraz jednak wszystko miało się skończyć. Upchnięci w dwóch wielkich transportowcach zmierzaliśmy ku powierzchni planety. Neurozłącza mocno tkwiły w naszych karkach łącząc nas z egzoszkieletami w jeden, na wpół mechaniczny organizm. Wielowarstwowe pancerze z tworzyw okrywały szczelnie nasze ciała, sprawiając, że wyglądaliśmy identycznie. Nie było już twarzy i imion. Jedynie cyfry wymalowane na bokach hełmów, wyświetlające się wprost na naszych rogówkach przy punkcikach na miniradarze.

Na niewielkich holowyświetlaczach ukazywał się krajobraz planety. Wyglądała z tej odległości jak ogromna Amazonia pokryta lasem gdzieniegdzie tylko przeciętym jakąś rzeką czy większym zbiornikiem wodnym. Zbliżaliśmy się do powierzchni bardzo szybko, powoli przechodząc z pionowego opadania w lot poziomy. Obok nas mknął drugi transporter. Gdy turbulencje ustały piloci wymienili się jakimiś uwagami, później włączył się głośnik i wszyscy usłyszeliśmy, o tym, że ktoś z drugiej ekipy nasrał w zbroję. Wybuchnęliśmy gromkim śmiechem.

I wtedy nastąpiła eksplozja. Wyświetlacze rozbłysły jasnym światłem, by natychmiast zgasnąć. W uszach wibrował nam ogłuszający, metaliczny dźwięk. Jakby ktoś rozdzierał nasz okręt na pół. Każdy zaczął nerwowo szukać czegoś, za co mógłby się złapać. Byliśmy przekonani, że zginiemy. Po kilku sekundach na monitorach znów pokazało się otoczenie transportowca. Wtedy dopiero zobaczyliśmy lecącą równolegle z nami kulę ognia i rozpadającego się metalu. Jeszcze minutę temu był to drugi z transportowców.

cdpn

2 komentarze:

  1. O masakra ! Nieźle...

    Nie powiem ;D zaczęłam się śmiać po tym, jak napisałeś, że ktoś "nasrał w zbroję" :D
    Krótko:P i to niby ja się "opuszczam" ;p nie no żartuję długość dobra ale dla mnie i tak za mało, bo muszę znowu czekać na ciąg dalszy :):)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonim ze Skierniewic7 listopada 2011 14:35

    Dobre zakończenie, i zgadzam się z przedmówcą, dowcip udany :).

    OdpowiedzUsuń