wtorek, 30 sierpnia 2011

29. Coś innego. (część 5)

W połowie rejsu zostało nas już tylko trzydziestu pięciu. Spośród tych, którzy gorzej znosili połączenie z maszyną większość zmarła po kilku tygodniach. Trzech pozostawało w stanie śpiączki klinicznej i nie dawano im w zasadzie żadnych szans. Nam szczęśliwie udało się przetrwać i dokończyć szkolenie bez większych trudności. Gdy z resztą przestaliśmy mieć problemy natury zdrowotnej nauka szła nam nieporównywalnie łatwiej. Również wymyślane przez niektórych teorie spiskowe zaczęły stopniowo cichnąć, aż w reszcie zupełnie stłamsiła je rutyna dnia codziennego. Jeśli ktoś je jeszcze powtarzał, to tylko w charakterze żartu. Trzeba z resztą przyznać, że humory naprawdę nam wszystkim dopisywały, przynajmniej do pewnego czasu.

Gdy do końca podróży pozostał niecały rok, postanowiono powiedzieć nam prawdę. Oczywiście nie tak od razu. Najpierw postanowiono nam zrobić wodę z mózgu i pozwolić na snucie dziwnych domysłów. Z niedostępnej części ładowni zaczęto wyciągać wielkie skrzynie, które następnie przeniesiono do hangaru z Samsonami. Kilku z moich towarzyszy rozpoznało na nich oznaczenia, jakie spotkać można na wojskowych transportach broni. Ja sam dwukrotnie usłyszałem wypowiadane półgębkiem słowo "amunicja". Przekonywałem jednak samego siebie, że to nic takiego. Pytań nawet nie zamierzaliśmy zadawać. Zdąrzyliśmy przywyknąć do tego, że mówią nam tylko to, co chcą nam powiedzieć.

Okazało się, że tym razem chcieli, a raczej mieli taki obowiązek. Bynajmniej nie ze względów prawnych czy moralnych. Znajdowaliśmy się wszak bardzo daleko od miejsca, w którym pojęcia "prawa" i "moralności" wymyślono. Wystarczająco daleko, by w zasadzie przestały obowiązywać, przynajmniej z punktu widzenia Koalicji. Wciąż jednak liczyło się praktyczne podejście do pewnych zagadnień. To zaś nakazywało nam powiedzieć na czym stoimy, zanim zrzuci się nas w środek szamba, w którym zanurzymy się po szyję. Żebyśmy mieli szanse z niego wyleźć, wykonać zadanie i wrócić cało. No, to ostatnie może nie było takim wielkim priorytetem.

Zebrano nas wszystkich na oficjalnym apelu. Na podwyższeniu stanął przed nami nie kto inny jak sam Admirał trzeciej floty kolonizacyjnej. Zaczął od oficjalnego przeproszenia nas, w imieniu władz Koalicji i własnym. Gdy na naszych twarzach pojawiły się dość niepewne miny, rozpoczął swą opowieść o stanie "wyższej konieczności", o trudnych decyzjach, jakie są zmuszeni podejmować rządzący dbając o dobro ludzkości i świata. Takie tam bzdety... W końcu zaś przeszedł do sedna sprawy i przedstawił nam co naprawdę wydarzyło się na Kanaan po lądowaniu pierwszej floty i jaki jest faktyczny cel naszej misji. A zarówno jedno jak i drugie bardzo różniło się od tego, co widzieliśmy w oficjalnych obwieszczeniach, jeszcze na Ziemi.

Owszem, lądowanie pionierów przebiegło bez zakłóceń i na samym początku przebiegało tak, jak mogliśmy obserwować na holoprojektorach. Sceny karczowania "lasów" czy budowy pierwszych domostw nie było sfabrykowane. Nagrania te powstały w czasie, gdy wszystko szło w jak najlepszym porządku, czyli przez pierwszych piętnaście dni. Tego, co działo się później nikt nie chciałby pokazać mieszkańcom Ziemi. Chyba, że bardzo by mu zależało, by wszystkich skutecznie zniechęcić do przeprowadzki.

Po szali przeszedł niespokojny szmer, a na wielkim holoprojektorze pokazano nam fragment takiego nagrania, ponoć jeden z niewielu jakie udało się przechwycić. Jak się okazało, oglądaliśmy pierwsze udokumentowane spotkanie człowieka z obcą rasą. Kosmici byli raczej niewielkiego wzrostu, mniej więcej połowa wysokości przeciętnego człowieka. Większą część ich ciała stanowił tułów połączony z głową w taki sposób, że ciężko było wskazać gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie. Nagranie było niewyraźne, ciężko było więc dostrzec szczegóły jak oczy czy coś w tym stylu, może z resztą nie miały oczu. Miały za to dość pokaźnych rozmiarów otwory gębowe, najeżone zębami, których nie powstydziłyby się dawne ziemskie drapieżniki. Ponadto zaś krótkie odnóża oraz dwie lub trzy pary kończyn górnych. Ciężko stwierdzić, gdyż przez większość czasu bardzo szybko nimi poruszały. W ogóle poruszały się jak małe szatany.

Czy rdzenni mieszkańcy Kanaan byli rozumni? Trudno powiedzieć. Z całą pewnością trzeba im jednak przyznać, że głodni byli cholernie. Zanim upuszczony przez przerażonego operatora rejestrator upadł na ziemię zdążyli pożreć praktycznie w całości siedmiu ludzi, razem z ubraniami i sprzętem. Wydawało mi się nawet, że jeden zeżarł Maczetę. Nikt nie zdążył nawet pomyśleć o obronie. Ucieczka kamerzysty trwała niecałą sekundę. Później jego krzyk milknął zastąpiony odgłosami, które wielu z nas miały się śnić jeszcze przez wiele dni.

Pokaz dobiegł końca, a głos znów oddano Admirałowi, który zaczął nas raczyć suchymi faktami. Nikt spośród kolonistów przebywających na powierzchni planety nie uszedł z życiem. Zostali zmasakrowani nie mając nawet szansy na nawiązanie walki. Owszem część z nich stanowili żołnierze specjalnie do tego celu powołanej jednostki specjalnej, jednak byli uzbrojeni jedynie w broń energetyczną, podstawowy oręż na tych czasów. Niestabilności w polu magnetycznym planety sprawiły jednak, że broń była zupełnie bezużyteczna. Pozostawały więc jedynie noże laserowe, tymi jednak ciężko było zranić istotę, która poruszała się szybciej niż większość ludzi mruga, a ponadto takie metalowe drobiazgi potrafi zwyczajnie pogryźć i zeżreć.

Kolonia na Kanaan przestała istnieć w mgnieniu oka. Ocalało jedynie kilku członków załogi, którzy pozostali na znajdujących się na orbicie Arkach. Procedury były jasne: zasiedlenie nowej planety było podstawowym priorytetem. Do Ziemi nie mogła dotrzeć żadna, choćby najmniejsza wzmianka o zdarzeniu, które mogłoby zniechęcić kolejnych osadników do przybycia. Ciężko zaś wyobrazić sobie coś równie zniechęcającego...

Druga flota była już od dawna w drodze i jedynym, co można było dla niej zrobić, było zatrzymanie jej na orbicie, gdy już dotrą na miejsce. W przygotowaniu była już wyprawa, w której nam "poszczęściło się" wziąć udział. Szybko spreparowano więc informację o niezniszczalnych drzewach i wysłano ją do kwatery głównej Koalicji oznaczając jednocześnie specjalnym kodem informującym o dodatkowym zagrożeniu. Osoba spoza organizacji nawet by go nie zauważyła. Nawet dla przywódców był to jednak niejasny sygnał. I oni jednak postąpili zgodnie z wcześniejszymi wytycznymi. Nie wiedząc czego się spodziewać uznali, że należy się spodziewać najgorszego, także walki o planetę. Potajemnie przemycono zaś na Arki najpotężniejszą broń, jaką ludzkość miała w zanadrzu. W chwili, gdy przedstawiano nam te wesołe nowiny, technicy instalowali to wszystko do Samsonów, wraz z dodatkowym opancerzeniem.

Dalszą część przemówienia Dowódcy zagłuszyła wrzawa naszych oburzonych głosów. Czuliśmy się nie tylko oszukani, ale wręcz prowadzeni na rzeź. Padały oskarżenia, przekleństwa, co rozsądniejsi starali się przekrzyczeć pozostałych by zadać jakieś pytanie. Na przykład "czemu przygotowano nas, w zdecydowanej większości cywilów, nie wprawionych w boju, zamiast jakiegoś innego "oddziału specjalnego" ?" O dziwo Admirał miał przygotowaną odpowiedź. Głównym powodem było to, że współcześni żołnierze wszczepionych mają już kilka urządzeń podłączonych mniej lub bardziej bezpośrednio do układu nerwowego. Uniemożliwia to korzystanie z egzoszkieletów takich jak Samson. Poza tym w walce z przeciwnikiem, z jakim mieliśmy do czynienia ciężko byłoby wykorzystać jakąkolwiek taktykę czy doświadczenie wojskowe. Postawiono na siłę ognia, która powinna pozwolić na rozerwanie przeciwników na strzępy zanim oni przegryzą się przez nasze pancerze i rozszarpią nas. Brzmi nieźle. Tylko to "powinna" napawa niepokojem, gdy pod powiekami ma się wciąż obrazy ludzi, którzy skończyli jako szybki podwieczorek...


cdpn

1 komentarz: