poniedziałek, 22 sierpnia 2011

20. Ani słowa o miłości.

Było ciepłe czerwcowe popołudnie. Promienie Słońca rozświetlały Śródmieście dotykając wszystkiego delikatnie niczym ciepłe palce czułej kochanki. Prześlizgiwały się po pięknych elewacjach zabytkowych kamienic, odbijały refleksami od długich włosów niemniej pięknych dziewcząt spacerujących ulicą. Ulicą, która jeszcze nie tak dawno byłą wizytówką mojego miasta. Później niestety jak grzyby po deszczu zagranicznego kapitału wyrosły centra i galerie handlowe stając się nowymi atrakcjami turystycznymi, placówkami handlowo-rekreacyjnymi i przedmiotami świąteczno-niedzielnego kultu w jednym. Wspomniana ulica nie jest już taka jak niegdyś, wciąż jednak trwa na swoim miejscu. Jak milczący świadek zachodzących wokół zmian. Porzucona dziecięca zabawka z minionej epoki patrząca z pewnym smutkiem na konkurentki, które zajęły jej miejsce na najwyższej półce. Wszystkie są nowe, błyszczące, zasilane bateriami. Mają te fantastyczne i jakże modne świecidełka i wodotryski. A jednak nie mają czegoś, co posiada ona - ciśnięta w kąt szmaciana lalka. Nigdy nie będą tego miały. Mówię oczywiście o duszy...

Macie już jakieś podejrzenia na temat tego o czym będzie ta notka? Tak? To niedobrze, bo najprawdopodobniej wprowadziłem Was w błąd. Nie chodzi mi bowiem wcale o te hipermarkety ściągające ludzi w niedziele skuteczniej niż kościoły, czy też wymierającą ulicę mojego miasta. Aby dojść do sedna musimy jednak pozostać na chwilę na tej ostatniej, przejść się po niej kawałek, choćby mentalnie, tak jak ja to zrobiłem wspomnianego powyżej dnia. Poza kilkoma innymi przygodami natrafiłem tam na pewną ciekawą akcję. Nie będę szukał nazwy, gdyż to nie takie istotne w tej chwili. Grunt, że chodziło o wspólne czytanie poezji Miłosza. Wiecie, stoliki, krzesła, całkiem niezłe nagłośnienie, wydruki z wierszami poety. Miła pani, będąca gospodarzem przedsięwzięcia, zachęcająca mnie do wzięcia udziału. Uśmiechnąłem się tylko, kiwnąłem przecząco głową i odmówiłem. Jakaś część mnie żałowała tego, gdy odszedłem z tego miejsca wiedziony swoimi sprawami. I tej właśnie "części mnie" poświęcę dziś parę zdań.

Nie wiem czy mogę o sobie powiedzieć, że lubię poezję. Pewnie nie. Nie mogę się nawet pochwalić jakąś wielką jej znajomością. Dane mi było zapoznać się głównie z tym, co serwowano mi w szkole, na różnych etapach edukacji. Czasami zdarzyło mi się samemu po coś sięgnąć, a nawet spróbować swoich sił. Z rzeczy przeze mnie poznanych, z utworów sygnowanych nazwiskami ludzi, którzy "wielkimi poetami byli" niewiele zrobiło na mnie tak naprawdę wrażenie. Owszem, znam na pamięć ze trzy całe utwory. Do tego kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt mniej lub bardziej obszernych fragmentów, czasem pojedynczych linijek. Wciąż jest to jednak zaledwie garstka klejnotów wydobyta z worka bogactw opatrzonego etykietką "poezja".

Czemu akurat takie a nie inne drobiazgi z niego wydobywam? Co mi się w nich podoba? Zaglądam do rękawa i nie widzę w nim gotowej, przygotowanej odpowiedzi. Muszę jej szukać na bieżąco. Przywołuję wiec z odmętów pamięci to, co szczególnie przykuło moją uwagę.

Pierwszy w szeregu myśli natychmiast ustawia się "Giaur" Byrona. Czemu go polubiłem? Czemu nazywam moim ulubionym dziełem epoki romantyzmu? Może za słowa w rodzaju: "Dziś nic nie kocham, ani nienawidzę. | Pychy nie czuję, nadziei nie widzę...". A może za niesamowite porównania: człowieka obarczonego brzemieniem zbrodni do skorpiona otoczonego przez płomienie, albo serca mężczyzny do hartowanego metalu. Lubię, gdy poezja jest trudna do odczytania, niejednoznaczna, niczego nie mówi wprost i zostawia swobodę interpretacji. Jednocześnie zaś przychodzi mi do głowy sporo utworów, w których wszystko jest raczej oczywiste i jasne. Są piękne, mimo prostoty swego przekazu, a może właśnie dzięki tej prostocie. Mam tu na myśli chociażby "Nic dwa razy" Szymborskiej, "Kochać i tracić" Staffa, "Testament mój" Słowackiego czy "Pyłem księżycowym" Gałczyńskiego. Jeden utwór wspomnianego już wcześniej Miłosza również zapadł mi w pamięć swą prostotą, a jednocześnie świetnym przesłaniem - "Piosenka o końcu świata". Nie trudno się domyślić o czym.*

Cały czas mówię o literaturze, a jednak kwintesencji tego, co nazywam poezją nie odnajduję zwykle na kartach książek. Częściej spotykam ją w muzyce, w tekstach piosenek. Czasami zaś wprost wokół siebie. W chmurach i w gwiazdach, w zachodach Słońca, we wszystkich tych małych rzeczach, które przypominają mi dzieciństwo, w górach. Moją ulubioną, absolutnie magiczną lirykę znalazłem jednak w miejscu, w którym wielu z Was się raczej nie spodziewa. Chodzi o ballady KATa. Jedna jest bliższa tej kategorii utworów mówiących o wszystkim "bardziej wprost" i mówią tutaj o "Delirium tremens". Druga zaś, bezapelacyjnie najbardziej przeze mnie lubiana wcale taka dosłowna nie jest. Może nawet nie do końca ją rozumiem, ale wiecie co? W poezji nie o to chodzi. Wiersz, powieść poetycka, poemat czy cokolwiek innego co możemy zaliczyć do liryki jest tylko pozornie złożeniem pewnych słów, rymów, sylab. Jest czymś więcej. Poeta podejmuje się czegoś w gruncie rzeczy niemożliwego do zrealizowania. Próbuje ubrać w słowa coś, czego ubrać w słowa się nie da. Może nawet nie da się tego owinąć w myśli. Najlepsze zaś jest to, że często całkiem nieźle mu to wychodzi.**

Na koniec zaprezentuję Wam mojego faworyta w zestawieniu.
KAT - Łza dla cieniów minionych.

Na dnie sarkofagu Noc, czarna suknia
Rozrzucam korale wspomnień...
Wtulona w włosów płaszcz, wonna rodnią swą.
Teraz okryta snem.

Na wpół lodowata dłoń. zimne twe usta...

A jeszcze niedawno ogień tlił.
Pamiętam rozkoszny wiatr, masztem gnący sztorm.
Daję ci moją łzę...

Okręt mój płynie dalej, gdzieś tam...

Serce choć popękane, chce bić.
Nie ma cię i nie było. Jest noc.
Nie ma mnie i nie było. Jest dzień...

*W ramach "pracy domowej" możecie się zapoznać z wymienionymi utworami (jeśli nie znacie). Chętnie się również dowiem jakie są Wasze ulubione.
**Pozwolę sobie nawiązać do notki 11. Wspominałem tam o "dobrym księdzy i dobrym poecie". Wiecie co miałem na myśli w przypadku tego drugiego? Otóż uważam, że poeta powinien umieć mówić o miłości nie nazywając jej po imieniu. Zbytnia dosłowność wydaje mi się... niewskazana.

2 komentarze:

  1. Anonim ze Skierniewic7 listopada 2011 11:32

    Sentymentaność, zła cecha :(. Ja też Ci zanucę piosenkę:
    "Ostatni gasi światło
    Ostatniego gryzie pies
    Ostatni zawsze zostaje w matni
    Jesteś ostatni
    I nie masz siły biec
    Nie widzisz stawki
    Gdzie ten ostatni ?
    Nie warto...
    Nie liczy się...

    Po raz ostatni
    To nasz ostatni raz
    Ostatni taniec
    Ostatnie łóżko
    Wisi u szyi ostatni kamień
    I łzy ostatnie schną pod poduszką
    Nie warto...
    Nie liczy się..."

    OdpowiedzUsuń