poniedziałek, 29 sierpnia 2011

28. Coś innego. (część 4)

Ponad dekada, jaką miała nam zająć podróż, to aż nadto czasu, by przygotować nas do wykonania zadania, które nie wydawało się z resztą takie trudne. Nie spieszono się więc zupełnie. Przez pierwsze 3 lata przechodziliśmy więc szkolenie teoretyczne. Wtłoczono nam do głów wszystko od podstaw astrofizyki po szczegóły konstrukcyjne Samsonów. Później przyszedł czas na praktykę, przez pierwszych osiemnaście miesięcy ograniczoną do symulatorów. Powtarzano nam, że, w przeciwieństwie do prawdziwych maszyn, są zupełnie bezpieczne i nieszkodliwe dla użytkownika. Gdy jednak prawie połowa chłopaków zaczęła mieć problemy ze snem już po tygodniu treningu ciężko było się zgodzić z tymi zapewnieniami. Uspokajano nas, że to przejściowy efekt, kwestia przyzwyczajenia mózgu to kierowania raz żywym ciałem, raz połączonym z nim egzoszkieletem.

Nie było słychać żadnych narzekań. Każdy przyjmował na wiarę to, co mu mówiono. Nawet inne drobne niedogodności, takie jak nudności czy zawroty głowy nie odstraszały nikogo. Symulacje sprawiały zbyt dużo frajdy by można było z nich łatwo zrezygnować. Były jak neuronarkotyk. Przeszło mi nawet przez myśl, że muszą emitować jakieś specjalne fale powodujące efekt zbliżony, do chemicznego uzależnienia. Jednak wyjaśnienie tego zjawiska było chyba o wiele prostsze. Trening na symulatorze był czymś pomiędzy grą holograficzną, dziecięcą zabawą i spełnieniem młodzieńczych marzeń o super-sile czy posiadaniu własnego mecha. Jeśli był w tym jakiś czynnik uzależniający, to przychodzi mi do głowy tylko jedno miano, jakim można go określić: frajda.

W końcu przyszedł czas na spotkanie oko w oko z naszymi prawdziwymi "zabawkami". Środki ostrożności wzmożono do absurdalnego wręcz pułapu. Zaczynaliśmy od 15 minut dziennie, później stopniowo wydłużano ten czas aż do trzech i pół godziny. Taki był ponoć względnie bezpieczny limit dający zadowalającą szansę na to, że po odłączeniu neurozłącza nie zostanie się warzywem. Ponadto każdy dostał coś, co przypominało starą, umieszczaną nad uchem słuchawkę służącą do bezprzewodowych rozmów. Urządzenie przypominało zasadą działania dozymetr, którego używano przed wiekami do pomiaru dawki promieniowania radioaktywnego, jaką przyjął człowiek. To jednak miało za zadanie badać wpływ neurozłącza na poprawność działania mózgu. Mierzyło ponoć parametry fal mózgowych, a w przypadku stwierdzenia poważnych nieprawidłowości umieszczony na końcu świetlny punkcik zaczynał migotać bladoniebieskim światłem.

Podzielono nas na pięcioosobowe zespoły, w których mieliśmy pozostać aż do zakończenia szkolenia. Wspólnie uczyliśmy się chodzić, wykonywać proste manewry oraz bardziej złożone czynności wymagające nieco pracy zespołowej. Trenowaliśmy w specjalnie do tego celu przygotowanych salach z idealnie odwzorowaną grawitacją Kanaan oraz zestawem przeróżnych obiektów, które mogliśmy do woli przenosić ucząc się podstaw. Wydawać by się mogło, że zabawa nadal jest przednia, a jednak nieprzewidziane skutki uboczne zaczęły rzucać na wszystko nieprzyjemny i wielki jak burta Arki cień.

Po dwóch latach treningu nie było zespołu, którego co najmniej jeden członek nie zginął, lub nie trafił do szpitala. Może matematyka nie była nigdy moją mocną stroną, ale wydaje mi się, że to sporo ponad zapowiadane trzy procent. Faktem jest jednak, że w późniejszym czasie nie było już wiele podobnych problemów. Może dwa czy trzy razy zdarzyło się, że ktoś stracił przytomność. Pewnie zdołaliśmy się przystosować lepiej od pozostałych i dlatego przetrwaliśmy. Krążyła jednak plotka o tym, że oprogramowanie neurozłącz od początku było nieco wadliwe. Zanim nadzorujący projekt spostrzegli co jest nie tak pożegnaliśmy już kilku naszych. Później wszystko posprawdzali, coś tam poprawili i kłopoty ustały.

Co ciekawe w gronie tych, którzy umarli lub ponieśli poważny uszczerbku na zdrowie byli sami najmłodsi uczestnicy projektu. Dwudziesto - dwudziestopięciolatkowie, którzy w chwili, gdy opuszczaliśmy Ziemię byli na dobrą sprawę jeszcze dzieciakami. Teraz zaś byli jedynie pokremacyjnym pyłem na kosmicznym wietrze lub przykutymi do łóżek kalekami, które podtrzymywała przy życiu jedynie szpitalna aparatura, poniekąd pokrewna do tej, która pozbawiła ich możliwości normalnego życia. Napawało mnie to przerażeniem. To znaczy bardziej wizja kalectwa niż śmierci i spopielenia w bocznych wyziewach ogromnego silnika, który robił także za krematorium. Jednocześnie zaś dawało mi to do myślenia. Przypomniałem sobie tę chwilę, gdy oficer szepnął coś na ucho lekarzowi i zostałem przyjęty. Czyżby miało to jakiś związek z moim wiekiem?

Nie tylko mnie dręczyły dziwne myśli. Inni, będący najwyraźniej bardziej spostrzegawczymi i dociekliwymi niepokoili się jeszcze bardziej. Więcej nawet, potrafili snuć coś, co przypominało nieco teorie spiskowe. Tak jak pewien facet z mojego zespołu, niespełna trzydziestolatek, zajmował sąsiednie łóżko. Wciąż zastanawiał się dlaczego w materiałach szkoleniowych ani razu nie pokazano nam tych "niezniszczalnych drzew", które mamy wycinać? Albo dlaczego, wszystkie najnowsze obrazy i wideorozmowy z Kanaan pochodzą z pokładów statków kolonizacyjnych? Czemu nie pokazują zdjęć planety i postępów w rozbudowie? Wszystkie publikowane ostatnio materiały pochodziły sprzed dobrych kilku lat. Niby były inaczej zmontowane, a jednak w końcu każdy zaczynał to zauważać. Co się stanie, gdy zauważą to również ludzie na Ziemi?

Gdy pożegnaliśmy drugiego członka naszej drużyny i zostało nas tylko trzech powiedział mi, że coraz mniej mu się to wszystko podoba. Zgłosił się na ochotnika wierząc, że może dołożyć swoją cegiełkę do budowy nowego świata. Sam zaś chciał spróbować żyć od nowa, w nowym miejscu. Na pokładzie innej Arki leciała jego żona i dwójka dzieci, pokazał mi ich zdjęcia na przenośnym komputerze. Uśmiechnięte buzie bliźniaków, kubek w kubek podobnych do ojca. Uśmiechnął się, przypominając sobie okoliczności, w jakich zrobiono tę fotografię. A później przyznał otwarcie, że się boi. Boi się, że może nie doczekać końca tej podróży i już ich więcej nie zobaczyć. W pierwszym odruchu chciałem mu powiedzieć, żeby nie gadał głupstw, że wszystko będzie dobrze i tym podobne bzdety, jakimi pociesza się strapionych. Gdy jednak podniosłem wzrok i dostrzegłem pulsujące na jego skroni błękitne światełko, na chwilę zabrakło mi słów. Zdołałem jedynie wyksztusić z siebie, że może powinien skorzystać z pokładowego łącza i porozmawiać z nimi, zobaczyć choćby za pośrednictwem holokamer. Skinął głową i wyszedł, prawdopodobnie po to, by wcielić pomysł w życie.

Tej nocy nie spałem. Wcale nie dlatego, że coś było już nie tak z moim mózgiem. Maleńka lampka na pograniczu mojego pola widzenia ciągle milczała. Przynajmniej na razie.

cdpn

2 komentarze:

  1. Moim zdaniem nie jest źle;) czyta się coraz lepiej :)
    Wzruszył mnie nawet fakt tego, że ten niespełna czterdziestolatek może nigdy nie spotka się z rodziną...

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonim ze Skierniewic7 listopada 2011 14:28

    Jak do tej pory najlepsza ze wszystkich części, które czytałem. Oby tak dalej :).

    OdpowiedzUsuń