środa, 24 sierpnia 2011

22. Środek fotografii.

Cofnijmy się myślami kilkadziesiąt lat wstecz. Do czasów, gdy nie było internetu, nie było komórek (z wyjątkiem takich, w których trzymało się węgiel). Tu i ówdzie instalowano pierwsze telefony stacjonarne. Podstawowym środkiem komunikacji był list, a samochody przejeżdżające ulicą w ciągu godziny można było policzyć na palcach jednej ręki. Uboższy człek podróżował koleją czy zaprzężonym w konia wozem. Podróże trwały długo i nie należały do najprzyjemniejszych. Mimo tych wszystkich niedogodności ludzie byli sobie w jakiś sposób bliżsi, rodziny były bardziej zgodne. Nawet gdy ludzie mieszkali daleko od siebie, potrafili znaleźć czas by choć raz czy dwa razy do roku odwiedzić rodziców, brata czy innego pociotka. Jechali tym niewygodnym wozem, po wyboistych drogach przez wiele godzin, by zobaczyć tych, z którymi łączyły ich więzy krwi. Spotykali się licznie podczas Wigilii i dzielili opłatkiem. Bo byli rodziną, a to przecież podstawowa komórka społeczna. A dziś?

Dziś postęp technologiczny zmienił świat nie do poznania. Mnogość i dostępność środków transportu i komunikacji uczyniły świat dużo mniejszym. W zasadzie każda rodzina ma choć jeden samochód, a każdy jej członek nosi przy sobie telefon komórkowy. Wydawać by się mogło, że taka sytuacja wpłynie bardzo korzystnie na utrzymywanie więzi. W końcu możemy dotrzeć nawet na drugi koniec świata, a jeśli naprawdę nie mamy na to czasu wystarczy zadzwonić, zapytać co słychać u wujka, cioci czy dziadków. Okazuje się jednak, że nie do końca tak jest. Niby mamy te wszystkie możliwości, a jednak można odnieść wrażenie, że oddalamy się od siebie. Krewni mieszkają 20 czy 50 kilometrów od nas, a jednak nie potrafimy wygospodarować chwili, by ich odwiedzić i choćby napić się wspólnie herbaty. Nie umiemy odłożyć na chwilę swoich codziennych, niesamowicie ważnych spraw, by zadzwonić do dawno niewidzianego kuzyna i powiedzieć "Cześć". Bo i po co?

Zdarzają się oczywiście sytuacje wyjątkowe. Gdy otrzymujemy wezwanie do sądu na przykład, natychmiast nam się przypomina, że siostra cioteczna z Gdańska jest prawnikiem i mogłaby nam pomóc. Gdy mamy problem z samochodem a chcemy oszczędzić na mechaniku w cudowny sposób odnajdujemy dawno zaginiony numer telefonu do lubiącego majsterkować wujka mieszkającego w sąsiedniej miejscowości. I tak dalej i tak dalej. Przykre? Owszem. I nader często prawdziwe.

Inna sytuacja: Zwyczajowe Rodzinne Uroczystości. Czytaj: pogrzeby i wesela. Zwłaszcza tych drugich bardzo nie lubię. Dlaczego spytacie? To proste. Pewnego pięknego dnia pojawiają się u progu mojego mieszkania jacyś młodzi ludzie. Z twarzy zupełnie nie znani. Jak się później okazuje łączy mnie z nimi jakiś trzeci czy piąty stopień pokrewieństwa. Wręczają mi zaproszenie na ceremonię swych zaślubin, podczas których przysięgną, że będą razem aż po grób, co w statystycznej większości przypadków jest absolutną nieprawdą. Po uroczystości zaś odbędzie się wesele, czyli tradycyjne wywalenie potężnej ilości gotówki po to jedynie, by grupa ludzi, z której spora część jest im zwyczajnie obca, mogła się pobawić ciesząc szczęściem młodych i darmowym alkoholem. Cóż ja na to? Uśmiecham się, kiwam głową. Gdy pytają czy się pojawię odpowiadam zdecydowanym "być może", a później odprowadzam ich do drzwi ciesząc się, że nie mają więcej czasu na rodzinne pogawędki, bowiem muszą zaprosić dziś jeszcze wielu fraje... to znaczy krewnych.

Później następuje urocza rozmowa z moją rodzicielką. Zapowiadam jej wtedy, że na żadne wesele się zwyczajnie nie wybieram. Dlaczego, pomijając fakt, że nie lubię wesel jako takich? Z bardzo prostego powodu: nie znam tych ludzi. Nie pamiętam już w jaki sposób jestem z nimi spokrewniony, choć przed chwilą mi to tłumaczono. Gdy wezmę do ręki zaproszenie i przeczytam nazwiska, nie wiem nawet czy należę do rodziny panny młodej czy pana młodego. Nigdy wcześniej ich nie widziałem na oczy i prawdopodobnie nigdy więcej nie zobaczę, chyba, że przy okazji kolejnej Zwyczajowej Rodzinnej Uroczystości (patrz wyżej). Paranoja. A kontrargument mojej matki? "Nie wypada nie iść". No tak, a później nie będzie wypadało ich nie zaprosić, gdy mnie samemu zachce się popełnić podobne szaleństwo. I błędne koło toczy się dalej..

Tyle jeśli chodzi o dalszą rodzinę. Z bliższą jest o wiele lepiej, nawet się od czasu do czasu zobaczy jakąś twarz z pobliskiej gałęzi drzewa genealogicznego. Nie znaczy to jednak, że relacje te są bardzo dobre. Często nawet ludzie będący rodzeństwem, mieszkający obok siebie, żyją ze sobą jak pies z kotem z byle powodu. Nawet pod jednym dachem zdarzają się rodziny trwające w stanie nieustającej wojny domowej. Nie mówię, że zawsze. Może nawet nie tak często. Nie ma co kryć jednak, że takie zjawisko jak najbardziej występuje. Nawet gdy pozornie wszystko wydaje się jak najbardziej w porządku pozostaje małe "ale" którego nie widać tak na pierwszy rzut oka. Drobne sekrety, które jedni skrywają przed drugimi. Problemy, którymi nie chcą się dzielić z osobami, które teoretycznie powinny im być najbliższe. Wszak to "krew z krwi" i takie tam. Argumenty, które przestały do nas przemawiać. Pokrewieństwo nie jest jednoznaczne ze wzajemnym zrozumieniem. Czasami nie oznacza nawet tego minimum, jaki jest wzajemny szacunek.

Wciąż jednak pozostają te kwestie, które nas w jakiś sposób trapią i chcielibyśmy o nich porozmawiać, wyżalić się. Do kogo się więc udajemy? Z mniej ważnymi sprawami możemy zagadnąć kolegów z miejsca pracy czy nauki, rówieśników, kogoś, ze środowiska, w którym się obracamy. Z problemami naprawdę poważnymi udajemy się do ludzi, którzy są naszymi przyjaciółmi, a przynajmniej za takich ich uważamy. O ile ich oczywiście mamy i czujemy, że są w pewien sposób odpowiednimi osobami do tego celu. Nie każdy bowiem potrafi słuchać, a niewielu tak naprawdę potrafi zrozumieć.

Jest jeszcze jeden sposób radzenia sobie z tym brakiem osoby, do której można by gębę otworzyć. Z pomocą przychodzi nam internet. Istnieje wiele opcji, z których możemy skorzystać by porozumieć się z drugim człowiekiem, zupełnie obcym. Nie ważne jak wygląda, ile ma lat, czy skąd pochodzi. Grunt by nas wysłuchał ze zrozumieniem, a przynajmniej potrafił to zrozumienie skutecznie udawać. Możemy się wtedy bez skrępowania wygadać, pomarudzić i ponarzekać na swoje życie w sposób, który w obliczu osób z naszego codziennego otoczenia, wydawałby się zupełnie niezręczny. A tak? Kłopot z głowy. Poradziliśmy sobie jakoś. Pytanie tylko: czy naprawdę tak właśnie powinno być? Czy to dobrze, że otaczamy się ludźmi, z którymi nie możemy tak naprawdę porozmawiać o wszystkim?

Na deser dwa cytaty, a w zasadzie jeden cytat i jedno porzekadło.

"W wirtualnym świecie szukamy tego, co dostawaliśmy przez setki lat od najbliższych – bliskości” 

"Z rodziną dobrze się wychodzi tylko na zdjęciu. I to najlepiej na środku, żeby Cię nie wycięli."

2 komentarze:

  1. Rodzina...
    Czasem lepiej jej nie komentować.
    Ja nie znam połowy mojej rodziny. Połowy. Śmieszne, większości nie znam i wolałabym nigdy nie poznać;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonim ze Skierniewic7 listopada 2011 11:45

    Rodzina to może zły przykład, bo z nią tylko dobrze wychodzi się na zdjęciach. Ale fakt faktem, masz rację. Nawet jeżeli rozmawiamy o znajomych, czy nawet naszej drugiej połówce. Odległość zawsze jest sporym problemem. Świat pędzi, a my próbujemy za nim nadążyć. Cały ten postęp technologiczny, wyścig szczurów, informacje. Ciężko to ogarnąć. Ludzie kładą sobie miliony obowiązków, albo wręcz przeciwnie są leniwi. Zawsze znajdują wymówkę (najpopularniejszą: nie mam czasu) aby odłożyć wizytę z drugim człowiekiem. Co znowu sprowadza się do egoizmu. Każdy martwi się o sobie i nie interesuje go drugi człowiek. Jak jest blisko, to można spytać (choć nie zawsze) "Co u Ciebie?", ale wystarczy lekka odległość i już łatwo zweryfikować "więzi".

    OdpowiedzUsuń