niedziela, 28 sierpnia 2011

27. Coś innego. (część 3)

Kilka tygodni po tym, jak pierwsza flota dotarła do Kanaan i rozpoczęto kolonizację nadeszły wieści o pierwszych problemach. Karczując niezbadaną dżunglę nowego świata osadnicy natrafili na dziwaczne, niezwykle wysokie drzewa. Kłopot sprawiał jednak nie ich rozmiar a to z czego były zbudowane. Ciężko nazwać nawet drewnem coś, czego nie imają się Maczety, piły, ani żaden inny nowoczesny sprzęt jaki udało im się zabrać. Matowo-czarne pnie nie zamierzały ustąpić. Jednocześnie zaś w niektórych miejscach było ich na tyle dużo, że dalszy rozwój infrastruktury stałby się mocno utrudniony, a może wręcz niemożliwy. Nie widząc innej możliwości poproszono Koalicję i przysłanie jakiegoś wsparcia.

Oczywiście władze na Ziemi nie mogły pozostać głuche na taką prośbę. Postanowiono wykorzystać nieco zmodyfikowane palniki plazmojądrowe, używane dotąd głównie w kopalniach i w przemyśle ciężkim. Mówiło się, że na naszej planecie nie ma materiału, którego nie byłyby w stanie przeciąć. Uczeni mieli nadzieję, że poradzą sobie również z tym, co znaleźć można na Kanaan. Palniki same w sobie są urządzeniami o masie około 120 kilogramów, co samo w sobie uniemożliwia człowiekowi noszenie takiego urządzenia. Dodatkowo ilość wydzielanego przez nie ciepła byłaby nie do zniesienia przy zastosowaniu większości ubrań ochronnych. Postanowiono więc skorzystać z egzoszkieletów. Co prawda produkcja takowych, podobnie jak rozwijanie technologii związanych z mechami została zabroniona przeszło 50 lat temu, gdy konflikt z udziałem tych właśnie maszyn popchnął świat na krawędź kolejnej wojny światowej, jednak w obecnej sytuacji przestrzegania takich obostrzeń nie było priorytetem. Poza tym, na dobrą sprawę nie zamierzano ich produkować. Wykorzystano znajdujące się w doskonałym stanie maszyny z arsenału Japonii. Zawsze zresztą uchodziły za najlepsze w swej klasie.

Trzecia flota kolonizacyjna miała zabrać łącznie dwadzieścia maszyn nazwanych fabrycznie Fuji-Datsu 9, a przemianowanych na okoliczność misji na Samson (naukowcom udzieliło się najwyraźniej czerpanie nazw z motywów biblijnych) Pozostawała jeszcze kwestia pilotażu. Niestety maszyn tych od dawna nie używano więc i osób potrafiących się nimi posługiwać w zasadzie nie było. Z drugiej zaś strony sterowanie nie wymagało specjalnych umiejętności. Maszyna podłączana była specjalnym neurozłączem do układu nerwowego pilota. Ten musiał już tylko przyzwyczaić się do sterowania egzoszkieletem tak, jakby był przedłużeniem jego własnego ciała.

Rozpoczęto poszukiwania ochotników do poprowadzenia machin. Ostrzegano o minimalnym, "najwyżej 3 procentowym" ryzyku poniesienia uszczerbku na zdrowiu lub nawet śmierci. Zastosowanie neurozłącz nie zostało nigdy dopracowane, a poza tym nie każdy mózg potrafił się przestawić na kontrolowanie innych niż dotychczas "kończyn". Ta informacja nie zniechęciła jednak młodych, rządnych przygód osób, gotowych zrobić naprawdę wiele by dostać się na statek kolonizacyjny poza kolejnością.

W tamtym czasie nienawidziłem już Koalicji. Obarczałem ich winą za jej śmierć. Oficjalną przyczyną był zespół Maltzera-Gratza czyli nasza najnowsza wersja zmutowanego nowotworu wywodzącego się od raka. Owszem nieuleczalna, ale terapia mogła znacząco wydłużyć jej życie, nawet o ponad 20 lat. Nikt nie zawracał sobie jednak produkcją leków, gdy wszystkie środki przeznaczono na ten idiotyczny program kolonizacyjny. Oto wymyślono sobie, że zbuduje się zupełnie nowy świat problemy starego zostawiając zwyczajnie za sobą. Kto wie, może przypadkiem wynaleźli nawet lepsze rozwiązanie problemu przeludnienia niż kolonizowanie innych planet. Wystarczyło "wyłączyć" zaawansowaną medycynę, a liczba zgonów gwałtownie wzrosła. Któż jednak przejmowałby się 50 milionami istnień ludzkich w te czy we wte?

A jednak nie będąc ani młodym, ani tak pełnym zapału jak pozostali zgłosiłem się również. Dlaczego? Może miałem już dość tego miejsca. Tych sterylnych, jasnożółtych ścian z tworzywa, którego nazwy nigdy nie potrafiłem wymówić. Hologramów z reprodukcjami jej ulubionych krajobrazów na suficie. Dziwnie obcych mebli. Całego tego miejsca, które niegdyś nazywaliśmy naszym domem, a do którego nazwa dawno przestała pasować. Mówiono mi, żebym się wyprowadził, skoro tak mi tam źle. Co by to jednak zmieniło? Inne ściany, inne hologramy. Pustka ta sama. No i był jeszcze jeden procent, kto wie, czy nie najważniejszy. To kuszące "3 procent".

Gdy zaczęły się wstępne badania medyczne byłem pewny, że na tym zakończy się moja przygoda. Otoczyli mnie młodzieńcy, z których mało który przeżył więcej niż 24 lata. Dobrze zbudowani, zdrowi jak konie i równie silni. A ja? Prawie czterdziestka na karku, nigdy nie będący ani okazem tężyzny ani zdrowia. Gdy lekarz prowadzący nabór przeglądał wyniki moich badań nie miał zadowolonej miny. Nie odzywał się ani słowem, tylko kręcił głową gdy wyświetlały mu ię kolejne zestawienia moich danych. Myślałem już, że zaraz mi podziękuje za współpracę i odeśle do domu. Wtedy jednak podszedł do niego jeden z żołnierzy będący obecny przy całej procedurze, najpewniej oficer. Szepnął doktorowi jedno czy dwa słowa, nawet nie jestem pewien. Ten zaś skinął tylko głową, powiedział, że moje wyniki są w normie i moja kandydatura została zaakceptowana. Byłem więcej niż zaskoczony takim obrotem sprawy. Przez długi czas zastanawiałem się jak brzmiało to słowo, które miało zupełnie zmienić moje życie i dlaczego w ogóle zostało wypowiedziane. A jednak nie zamierzałem się spierać z decyzją jaka zapadła. Wszak wszystko działo się po mojej myśli.

Później nadszedł dzień wejścia na pokład. Było nas łącznie pięćdziesięciu i najprawdopodobniej nikt nie był starszy ode mnie. Przechodziliśmy przez bramki kosmoportu z niewielkimi bagażami podręcznymi. Kontrola chipów i zawartości toreb. Już podczas tej krótkiej podróży na statek poznałem kilkunastu chłopaków, z którymi miałem żeglować w przestrzeni przez następnych 13 lat. Prawie o połowę młodsi ode mnie, a więc w kwiecie wieku. Każdy ze swoimi marzeniami, planami na przyszłość. Z narzeczonymi a nawet z żonami. Jeden facet pokazywał mi zdjęcie swojej żony i małej córeczki, wciąż się uśmiechał. Mówił, że gdy jedna osoba jest na miejscu łatwiej ściągnąć innych. Rodziny są przepuszczane w kolejce oczekujących czy jakoś tak. A ja się dziwiłem i jemu i pozostałym. Jakby zupełnie zapomnieli o grożącym im ryzyku. Sam w życiu nie podjąłbym takiego ryzyka, wiedząc, że odchodząc zostawiam na Ziemi kogoś, kto na mnie czeka. "Na szczęście" nie miałem tego problemu.

Było jeszcze coś. Gdy tak przyglądałem się tym rozentuzjazmowanym młodzieńcom przypomniała mi się scena z jakiegoś bardzo starego filmu, chyba sprzed trzystu lat. Podobna grupa chłopaków, uśmiechniętych, pełnych optymizmu, wyrusza by walczyć w jednej z wojen światowych. Jeszcze nie mają pojęcia jakim piekłem jest rzeczona wojna. Myślą, że czeka ich przygoda życia. Wkrótce jednak będą się musieli przekonać, jak bardzo się mylili.

cdpn

2 komentarze:

  1. Szczerze?
    Czyli w sumie jak zawsze...
    Na początku czytało mi się to jak jakąś gazetę (nie wiem skąd to skojarzenie) potem tak jakby pisał to naukowiec... ogólnie ciężko.
    Muszę jednak przyznać, że pod koniec zaciekawiło mnie i bardzo chcę dowiedzieć się jak potoczy się los tego bohatera.
    Kuszące 3 %...

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonim ze Skierniewic7 listopada 2011 14:18

    Ciesze się, że wreszcie uwypukliłeś głównego bohatera i lekko zarysowałeś jego postać. Zakładam, że utożsamiasz się z nim. Dziwi mnie jego wiek; czterdzieści lat? Ciekawe, ciekawe, jestem ciekaw kolejnej części ;).


    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń