piątek, 14 października 2011

48. Oświaty kaganiec.

Dziś w porannym autobusie czy tramwaju dostrzec można było o wiele mniej młodzieży szkolnej niż zwykle. A jeśli już się jakaś duszyczka zabłąkała to ubrana jakoś odświętnie, "galowo". I uśmiech na twarzy szerszy niż zwykle o poranku. Ci "szczęśliwcy" jadą tylko na ślubowanie, podczas gdy ich koleżanki i koledzy ze starszych klas mają dzień wolny. Mamy oto bowiem święto państwowe popularnie zwane nadal Dniem Nauczyciela, a faktycznie od 1982 roku będące Dniem Edukacji Narodowej. Święto upamiętnia powstanie Komisji Edukacji Narodowej utworzonej na mocy uchwały Sejmu Rozbiorowego z 14 października 1773 roku. Czym zaś była owa KEN? Otóż była to organizacja, która po rozwiązaniu zakonu jezuitów we wspomnianym roku przejęła nadzór nad edukacją w Rzeczpospolitej. Było to pierwsze w Polsce, a jedno z pierwszych w Europie ministerstwo oświaty publicznej.

To tyle jeśli chodzi o historię, bowiem chciałbym się skupić na sytuacji obecnej. Na początek coś, o czym mówi się chyba najgłośniej: obniżenie wieku szkolnego, a więc mówiąc wprost posłanie sześciolatków do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Muszę przyznać, że na początku byłem przychylny pomysłowi. Badania naukowe wskazywały ponoć, że młodsze dzieci o wiele lepiej przyswajają wiedzę, stąd tez nie ma sensu marnować czasu, gdy ich młode mózgi są tak wyjątkowo chłonne. Dzieci Brytyjczyków idą do szkoły w wieku lat pięciu i jakoś sobie radzą. Nie widziałem powodu, dla którego nasze miałyby sobie nie poradzić, w zasadzie nadal nie widzę. A jednak na chwilę obecną jestem przeciwny pomysłowi. Dlaczego? Otóż w cale nie z powodów, o których najgłośniej mówią rodzice "broniący" swych pociech przed tym przykrym, narzuconym przez państwo obowiązkiem. Nie trafiają do mnie na przykład argumenty o "odbieraniu dzieciństwa" czy narzuceniu zbyt wielkich obowiązków na sześciolatków. Zupełnie jakby szkoła była obozem pracy, a pierwszoklasiści musieli w niej siedzieć po 10 godzin dziennie i ślęczeć po nocach nad książkami. To dopiero początek przygody z oświatą, wdrażanie młodego ucznia w pewne realia. Przeciętny dzieciak, nawet sześciolatek, da sobie z tym radę. Będzie nosił plecak i worek na buty, będzie miał jakieś mniejsze lub większe obowiązki. Ale dalej pozostaje dzieckiem. Naprawdę.

Co w takim razie sprawia, że jestem "na nie"? Odpowiedzmy sobie najpierw na pytanie jakie jest podstawowe założenie projektu obniżenia wieku szkolnego? Otóż, wbrew mojemu przekonaniu, nie chodzi o samo podniesienie poziomu nauczania czy zwiększenie jego efektywności we wczesnym okresie. Głównym celem ma być rzekomo "wyrównanie szans edukacyjnych". Brzmi całkiem nieźle. Na czym więc polega problem? Otóż obawiam się, że żadne z tych zadań - ani to wspominane przeze mnie, ani to będące oficjalnym powodem zmian - nie zostanie zrealizowane biorąc pod uwagę inne zmiany jakie zostaną wprowadzone. Wiecie na przykład, że w zerówkach nie wolno już uczyć dzieci czytać? NIE WOLNO. Nauczyciel nie ma takiego prawa. Jeśli do takiej klasy wpadłaby nieoczekiwana kontrola i znalazłaby na ścianie tablice, które wspomagają naukę alfabetu (literka "D" i obrazek domku powiedzmy) to zachodzi uzasadnione podejrzenie, że pani przedszkolanka krzywdzi dzieci ucząc je czytania! Skandal!

Zakaz nauki czytania jest oczywiście uzasadniony. Odkryto bowiem, że sama nauka czytania (a taka miała miejsce w zerówce) mogła bardziej szkodzić niż pomagać. Utrudniała późniejszą naukę pisania w klasie pierwszej, w której z resztą czytania i tak uczono, a więc dublował się materiał (a tego ministerstwo nie lubi). Znaleziono więc rozwiązanie problemu - nie uczmy czytać w ogóle. Zamiast tego, zerówka ma jedynie "przygotowywać do nauki czytania i pisania". Ciekaw jestem jak to miałoby wyglądać. Jeszcze bardziej zaś zastanawia mnie czy nikomu nie przyszło do głowy, że można by po prostu uczyć w zerówce i czytania i pisania, skoro to lepsze rozwiązanie? Pewnie ktoś zaraz powie, że to nie możliwe. Za duże obciążenie dla maluchów. No dobrze, a jakie są z kolei konsekwencje tego zakazu? Czy nie będzie przypadkiem takiej sytuacji, że część dzieci już umie czytać i zamiast rozwijać tę umiejętność podczas pobytu w zerówce będą się zwyczajnie nudzić, albo wręcz uwsteczniać? Czyżby na tym polegało to "wyrównanie szans"? Niech bardziej zdolni (albo po prostu tacy, którzy mieli kogoś kto im w domu literki pokazał) poczekają na tych mniej zdolnych (którzy nie mieli kogoś takiego)? Genialne! Że też sam na to nie wpadłem...

Inne argumenty przeciwko obniżeniu wieku szkolnego? Chociażby badania naukowców z uniwersytetu Cambridge, prowadzone w kontekście wspomnianych już Brytyjczyków. Otóż wyniki* tych badań wskazują jasno, że posyłanie pięciolatków do szkoły mija się z celem. Nie powinno się sadzać w szkolnych ławach dzieci mniej niż sześcioletnim, a idealnym wiekiem jest właśnie wiek lat siedmiu, czyli to, co mieliśmy do tej pory u siebie. Za przykład przywołuje się tutaj Finlandię, w której to właśnie siedmiolatki idą do pierwszej klasy. I co? I młodzi Finowie od lat osiągają najlepsze wyniki w testach PISA. Najwyraźniej nic sobie nie robią z tego, że ich koledzy z innych krajów zaczynają naukę rok czy dwa lata wcześniej. Może więc warto trochę zmienić podejście i zamiast zastanawiać się "kiedy zacząć uczyć" pomyśleć "czego właściwie uczyć" i zrobić porządek z programem nauczania?

Jaka tymczasem panuje tendencja w tej kwestii? Otóż z programu, na każdym chyba poziomie nauczania coś się usuwa. W podstawówce znacznie zmniejszono nacisk na klasy 1-3 (pewnie pod kątem wcześniejszego wysłania dzieci do szkoły). Później jest jeszcze gorzej ze względu na wymieniony już problem "dublowania materiału". W czym rzecz? Otóż pewnego dnia jakiś minister zauważył sobie, że w całym toku nauczania od podstawówki do szkoły średniej pewne partie materiału pokrywają się. W jego rozumieniu stratą czasu jest powtarzanie na wyższych poziomach nauczania tego, czego dziecko nauczyło się na niższym. Jeżeli w podstawówce nauczymy je algebry, to w gimnazjum możemy o tym zapomnieć. Uznać za pewnik, że to już umie. Jeśli w programie gimnazjum znajdują się funkcje to nauczyciel w pierwszej klasie szkoły średniej może być przekonany, że wszyscy uczniowie potrafią się z nimi poradzić. W ogóle nie powinno go obchodzić to, że jedni są z takiego gimnazjum, inni z takiego. Tam mieli lepszego nauczyciela, tam gorszego. Jedni mieli zajęcia dodatkowe, u drugich nauczyciel się często zmieniał albo w ogóle zajęcia były odwoływane. Czy to ważne? Oczywiście, że nie. Trzeba jechać dalej z programem, wprowadzać nowe rzeczy, nie dbając o to, czy "stare", z poprzedniej szkoły są znane. Tak na pewno doskonale przygotujemy je do egzaminu maturalnego i późniejszych studiów wyższych. W końcu Ministerstwo nie może się mylić, nie?

Jakie są tego dalsze efekty? Otóż skoro wymyślono, że pewnych rzeczy nie potrzeba nauczać od nowa czy powtarzać okazało się, że liczba godzin przeznaczonych na nauczanie poszczególnych przedmiotów jest zdecydowanie za duża. Naturalnym jest przeprowadzić stosowną korektę. Najbardziej oberwie się tutaj przedmiotom ścisłym, których łączna ilość godzin w szkole średniej zostanie zmniejszona o połowę. Z humanistycznymi najwyraźniej nie dało się tego zrobić. Chyba nikt nie jest na tyle szalony by np powiedzieć, że na historii niepotrzebnie powtarza się ten sam materiał. Przynajmniej na razie.

Wracając jednak do przedmiotów ścisłych. Największą bolączką nie jest tutaj sam program, krojony bezlitośnie przy każdej okazji. Problemem jest coś innego, coś w samej metodyce nauczania. Otóż odnosi się wrażenie, że uczniowie gimnazjów czy szkół średnich nie potrafią myśleć. Może to za duże słowo, a może nie... Duże problemy sprawiają im zadania tekstowe, które trzeba przeanalizować, wybrać z nich pewne informacje, które są nam potrzebne. Ponadto wielu uczniów nie potrafi oszacować poprawności otrzymywanych wyników. Jeśli w obliczeniach wyszło im, że cena spodni po obniżce o ileś procent jest wyższa niż na początku to widocznie tak miało być. W ten sposób uczeń, który jest w stanie wykonać wiele zadań zawali test czy egzamin przez zwykłą nieumiejętność zweryfikowania własnych odpowiedzi. Innym cudownym pomysłem ministerstwa było podarowanie maturzystom tablic matematycznych ze wszystkimi wzorami. Miało ich to odciążyć, oszczędzić im stresu związanego z przypominaniem sobie ważnych formułek pod presją. Jaki jest jednak efekt? Mam wrażenie, że zupełnie inny od zakładanego. Uczniowi szkoły średniej wydaje się bowiem, że żadnego z tych wzorów nie musi umieć. Dochodzi wręcz do idiotycznych sytuacji, w której na hasło "pole kwadratu" delikwent sięga po tablicę właśnie. Hola hola... POLA KWADRATU nie znamy?

Kilka słów podsumowania. Wydaje mi się, że jeszcze nie tak dawno poziom, jaki reprezentowali polscy uczniowie w skali Europy i świata był naprawdę niezły. Teraz można odnieść wrażenie, że pod płaszczykiem reform i rozporządzeń mających naszą oświatę ulepszyć i zrewolucjonizować - równamy do średniaków, a może już się od nich oddalamy zmierzając coraz niżej "pod kreskę". Czy to jakiś spisek? A może oni naprawdę wierzą w słuszność swoich pomysłów? Przez tyle lat wtłaczano uczniom dużo więcej wiedzy, dużo więcej od nich wymagano i było dobrze. Teraz zaś na każdym kroku wydaje się komuś, że dzieciom jest za ciężko. Za dużo się od nich wymaga. Może w ogóle powinien tu wkroczyć Rzecznik Praw Dziecka i zażądać zniesienia powszechnego obowiązku szkolnego?

*Badania naukowców z Cambridge

3 komentarze:

  1. hmmm... zastanawiam się, na co jeszcze "wpadna" naukowcy i inni, którzy wiedzą "lepiej"...



    =)K

    OdpowiedzUsuń
  2. Ano tak to jest jak państwo miesza się do wychowywania dzieci. Polska szkoła nie uczy myślenia. Produkuje całe masy średniaków, których zadaniem jest wkucie szeregu bezsensowych regułek. Pisz, myśl według niepodważalnego KLUCZA!
    80% polskich gimnazjalistów nie ma pojęcia kim był Fryderyk Chopin. Wątpię czy jakiekolwiek reformy są w stanie zmienić ten system.

    Pozdrawiam,
    Amplituda :]

    OdpowiedzUsuń
  3. No i tu masz rację. Ja nie rozumiem jak można było zabronić nauki w przedszkolu. Więc teraz co te dzieciaki będą tam robić? Tylko się bawić? Mnie tam zawsze te zajęcia w przedszkolu się podobały, szło się czegoś nauczyć, nie uważałem że one mnie obciążają :/

    A co do zadań tekstowych to masz rację sam widzę po mojej siostrze że ta umiejętność zanika. Ona nie potrafi kojarzyć jakie informacje dostała w zadaniu. I co może z nimi zrobić.

    OdpowiedzUsuń