piątek, 13 stycznia 2012

76. ...I jeszcze raz pieniędzy.

Nie ustają dyskusję w sprawie ustawy refundacyjnej. Ministerstwo ją chwali, za to lekarze i farmaceuci narzekają. Jednocześnie wszyscy zapewniają, że cokolwiek robią, działają dla dobra pacjenta. Ministerstwo - obstając twardo przy swoich zamiarach, a pozostali wprowadzając w życie takie czy inne formy protestu, aby przeforsować swoje racje i wymusić na tych pierwszych zmianę ustawy. Ostatecznie ofiarami okazują się jak zwykle pacjenci, którzy raczej nie dają wiary ich tłumaczeniom odnosząc raczej wrażenie, że każda kolejna decyzja tylko komplikuje im życie.

"Celem tej ustawy nie jest szukanie oszczędności, celem tej ustawy jest szukanie dostępu do nowoczesnych metod leczenia" - zapewnia minister Arłukowicz. Brzmi to ładnie, ale czy chory przychodząc do lekarza widzi właśnie coś takiego? Nie wydaje mi się. Najpierw musi okazać odpowiedni dokument, lub podpisać cyrograf potwierdzający, że jest ubezpieczony, a więc przysługuje mu prawo do tego, by ktoś go łaskawie zbadał. Po badaniu zaś, gdy przyjdzie do wypisania recepty, może się dowiedzieć, że leku, który do tej pory dostawał nie ma na nowej liście. Cały proces budzi wiele wątpliwości zarówno ze strony lekarzy jak i farmaceutów - ani jedni ani drudzy nie chcą ponosić finansowej odpowiedzialności za to, że, próbując wykonywać swoją pracę, przepisali lub wydali pacjentowi lek ze zniżką, jaka mu się nie należała. Lekarz boi się więc receptę wystawić lub stawia na niej magiczną pieczątkę" Refundacja do decyzji NFZ", której jedyna siła sprawcza polega na tym, że z kolei aptekarz jej nie zrealizuje w obawie przed konsekwencjami. W efekcie biedny pacjent nie odstanie leku w ogóle, a jeśli już to zapłaci za niego pełną kwotę.

Mimo zapewnień Ministerstwa, że wszystko jest w porządku, nikt nie będzie pokrzywdzony, a wręcz przeciwnie - ceny wielu leków spadną, nie brakuje krytycznych głosów. Na nowej liście znalazło się pięć nowych lekarstw, podczas gdy zniknęło z niej aż 847. Owszem, część z nich na pewno zniknęła z przyczyn formalnych choćby dlatego, że zostały wycofane przez producentów lub zmieniono ich dawki. Eksperci podkreślają jednak, że na nowej liście nie ma wielu popularnych leków. Wstępnie szacuje się, że setki pacjentów będą musiały zmienić terapię lub ponieść o wiele wyższe niż dotychczas koszty.

Co ciekawe, pojawiają się też głosy popierające działania rządu. Tych, którzy najgłośniej wzywają do przywrócenia pewnych leków (zwłaszcza dziennikarzy) oskarża się o działanie na rzecz koncernów farmaceutycznych, których produkty usunięto z listy. Koncerny te akurat nie mają w tej chwili na co narzekać. Lekarze bowiem, chcąc uniknąć całego zamieszania, zamiast przepisać lek z listy refundacyjnej, z którym nie wiadomo co właściwie począć, przepisują taki z poza listy. Owszem, trzeba za niego zapłacić pełną sumę, często niemałą, ale przynajmniej nikt nie ma co do tego wątpliwości i nikt nie będzie z tego powodu ścigał pana doktora, czy farmaceuty. Pacjent zaś, nawet jeśli zapłaci o wiele drożej, to lek dostanie. O ile go na to stać...

Rozumiem, że służba zdrowia to potężny mechanizm wymagający pewnych usprawnień i regulacji, aby móc działać jak najsprawniej. Rozumiem, że stoją za tym wielkie pieniądze i to także trzeba w pewien sposób kontrolować i dbać o to, by były rozporządzane odpowiednio. Niepokojąca jest jednak sytuacja, w której te pieniądze zdają się wychodzić na pierwszy plan. Zwykły obywatel uważa, nie bez racji, że opieka medyczna to coś, co mu się od państwa zwyczajnie należy. Płaci podatki, jest ubezpieczony, koniec kropka. Jeśli zachoruję, to oczekuję, że będę mógł pójść do lekarza czy do szpitala i mi pomogą jak najlepiej potrafią. Wydaje mi się logicznym, że priorytetem dla nich powinno być moje zdrowie. Tymczasem można odnieść wrażenie, że jest nieco inaczej. Gdy wybieram się na badania najlepiej, bym miał stosowny dokument poświadczający, że mam do tego prawo, zarobiłem na to, by ktoś mnie obejrzał, osłuchał, powiedział co mi jest. Jeśli dzwonię na pogotowie bo mój stan, lub stan kogoś z mojej rodziny jest bardzo poważny, to w oczekiwaniu na karetkę powinienem rzucić wszystko i odszukać stosowne dokumenty od ubezpieczenia, bo w przeciwnym wypadku zostanę obciążony kosztami interwencji sanitariuszy. Gdy chory leży w szpitalu mówi mu się: tu masz sok, tu masz pomarańcze, a tu w szafce masz dokumenty, jakby lekarz pytał. Bo to teraz bardzo ważne, być może najważniejsze...

Wiecie kiedy najlepiej nie powinno się w ogóle chorować? Na koniec roku i na początku roku. Na koniec, bo szpitale nie mają już pieniędzy z NFZ na przeprowadzanie planowych zabiegów. Na początku zaś, bo ośrodki zdrowia nie podpisały jeszcze nowych kontraktów z lekarzami. Bo nikomu oczywiście nie przyszło do głowy, by załatwić to w grudniu. Kogo obchodzi to, że jakiś pacjent będzie miał fanaberię zachorować sobie po Nowym Roku zaraz. Głupi. Jakby nie mógł z tym zaczekać do lutego, albo jeszcze lepiej do marca. Tak chorować poza harmonogramem, co za bezczelność w ogóle...

Jeszcze jeden przypadek szczególnego talentu decyzyjnego Ministerstwa Zdrowia. Nieco ponad miesiąc temu pojawiły się niepokojące wieści na temat angiografów, czyli urządzeń do badania zmian miażdżycowych w tętnicach oraz badania żył. Według nowego rozporządzenia wspomnianego ministerstwa, zaleceniem jest, aby rejestratory obrazu w tychże urządzeniach miały średnicę 40 centymetrów, podczas gdy większość używanych obecnie w naszym kraju sprzętów posiada rejestratory 38-centymetrowe. Nie wykluczone, że konieczna będzie wymiana tych urządzeń, choć część z nich jest prawie nowa i całkowicie sprawna.

Ministerstwo tłumaczy swą decyzję zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia oraz troską o bezpieczeństwo pacjentów, a pośrednio także samych lekarzy. Owszem, nie znam się na tym, ale nie wydaje mi się, by ta zmiana rozmiaru rejestratora o jedyne pięć procent miała coś zmienić w znaczący sposób. Nawet jeśli, to może wypadałoby podejść do tego bardziej racjonalnie? Wystarczyłoby oznajmić, że od tej pory, przy zakupie nowych urządzeń zaleca się wybór tych z 40 centymetrowym rejestratorem i po problemie. W przeciwnym wypadku, gdyby okazało się, że dotychczasowych angiografów nie można już używać, byłoby to zarówno absurdalne jak i niebezpieczne dla pacjentów. Oto przekonywano by nas o tym, że maszyny, za pomocą których przez szereg miesięcy czy lat z powodzeniem wykonywano badania i zapewne w wielu przypadkach ratowano życie, na mocy urzędowej decyzji stają się bezużyteczne. Chorym odbiera się zaś możliwość przeprowadzenia takich badań aż do momentu, gdy zakupione zostaną nowe urządzenia. To zaś wiązać się musi z co najmniej kilkutygodniowym przetargiem, oraz milionowymi kosztami, bowiem nie są to tanie zabaweczki...

Przy okazji warto podkreślić, że na chwilę obecną angiografy z rejestratorem o średnicy 40 centymetrów produkuje tylko jedna firma. Przypadek?

Smutne jest to wszystko. Chciałoby się by reguła "pieniądze rządzą światem" nie przedostawała się do niektórych dziedzin życia. Tymczasem pójście do lekarza zaczyna powoli przypominać pójście do mięsnego. Płacę i otrzymuję jakąś usługę. Tyle tylko, że w mięsnym mogę zrezygnować z zakupu schabowego, gdy uznam, że jest zdecydowanie za drogi. Mogę sobie zamiast niego kupić parówkę czy dwie i krzywda mi się nie stanie z tego powodu. Co się jednak stanie, gdy z powodu tych jakże ważnych finansów będę musiał odpuścić sobie jakieś badanie, zabieg, czy lekarstwo? Umrę? Może to jest jakieś rozwiązanie. To też jakaś oszczędność...

Jakie leki zniknely z listy refundacyjnej 
Angiografy w całym kraju do wymiany 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz