środa, 11 stycznia 2012

75. Dobre marzenie.

Opowiedziałem kiedyś pewnej bardzo wyjątkowej osobie o swoim małym - wielkim marzeniu. Być może jedynym, a przynajmniej żadnych innych nie potrafię tak jasno sformułować. Odpowiedziała mi: "Jeśli są dobre marzenia, to to jest właśnie takie". To piękne słowa nawet, jeśli do dziś nie wiem czy się z nimi zgadzam czy nie. W tej chwili zastanawiam się jednak nad czymś innym. Co mianowicie dzieje się z naszymi marzeniami?

Widziałem niedawno film pt "Tucker. Konstruktor Marzeń". Opowiada on historię autentycznej postaci, Prestona Tuckera. amerykańskiego przedsiębiorcy i konstruktora. Ciężko mi stwierdzić w jakim stopniu film oparty został na faktach oraz, czy tytułowy bohater był oszustem, czy geniuszem. Prawdą jest jednak, że stworzony przez niego samochód - Tucker Torpedo - wyprzedzał swoją epokę. Oglądając wspomniany film można zaś uznać, że jego twórca był po prostu człowiekiem, który posiadał marzenie i chciał je realizować. Jego projekt zagrażał ówczesnym potentatom rynku samochodowego, skutkiem czego podjęto przeciwko niemu przeróżne działania od prób zdyskredytowania jego i jego samochodu, aż po oskarżenie o defraudację pieniędzy inwestorów i ostateczne odebranie firmy. Pod koniec filmu, gdy już wiadomo, że wszystko skończone, a z fabryki nie wyjedzie już ani jedno auto, główny bohater słyszy słowa: "twojego samochodu nie ma i nigdy nie będzie". Nie pamiętam odpowiedzi, ale to było mniej więcej coś takiego jak: jak to nie ma? Przecież zbudowaliśmy pięćdziesiąt sztuk. A co to za różnica, że pięćdziesiąt, a nie pięćdziesiąt tysięcy?

Marzenie Tuckera spełniło się, przynajmniej w jakimś stopniu. Choć przyznać trzeba, że gdy w grę wchodzą wielkie pieniądze, marzenia jednostki - nawet wybitnej - schodzą na dalszy plan. Historia zna wiele podobnych postaci, które nie miały tyle szczęścia. Choćby zmarły przed dwoma laty Jacek Karpiński zwany przez niektórych polskim Gatesem. Skonstruowany przez niego na początku lat siedemdziesiątych K-202, pierwszy w naszym kraju mikrokomputer, był szybszy niż komputery osobiste, które powstały... dziesięć lat później. Gdyby marzeniem Karpińskiego była sama produkcja komputerów nie byłoby z tym problemu - mógł to robić na słynnym MIT, mógł także w Wielkiej Brytanii. On jednak uparł się, że będzie je robił w Polsce. Tu zaś ówczesne władze nie pozwoliły mu na realizację tego zamierzenia. Produkcję K-202 wstrzymano, a sam Karpiński był nieustannie szykanowany i w końcu wyemigrował do Szwajcarii. Człowiek, dzięki któremu nasz kraj mógł być dziś potęgą w dziedzinie elektroniki większą część swego życia spędził w nędzy i zmarł właściwie w zapomnieniu.

Wspominam o takich postaciach z dwóch powodów. Z jednej strony zwyczajnie warto o nich mówić, zwłaszcza, że nie każdy zna ich dzieje. Z drugiej zaś, jest to pewien punkt wyjścia dla rozważań o tym co się często dzieje z naszymi marzeniami i to nie tylko tymi rewolucyjnymi. Czasami można odnieść wrażenie, że jesteśmy już tak blisko osiągnięcia tego, co zamierzyliśmy. Już rozwijamy skrzydła, już odrywamy się od ziemi. I nagle pojawia się ktoś z wielkimi nożycami i nam te skrzydła bezlitośnie ucina. Chciałoby się powiedzieć "świat", ale po raz kolejny muszę na to pokiwać przecząco głową i powtórzyć coś, co już kiedyś napisałem. Nie świat. Ludzie. nie mogą nam odebrać samych marzeń, ale mogą sprawić, choćby złym słowem, że przestaniemy w nie wierzyć. Przestaniemy wierzyć w samych siebie. I nie dotyczy to jedynie tych wielkich marzeń, w których pojawiają się ogromne pieniądze. Nie chodzi o kwestie ideologiczne, ani o to, że nasze marzenia w jakikolwiek sposób szkodzą tej osobie. Niektórzy chcą nam odebrać marzenia jakby dla zasady. A może dlatego, że im pewnego dnia odebrano ich własne marzenia? Pewnego dnia powiedziano, że to nieistotne co chcą w życiu robić, co osiągnąć, dokąd pójść. Mają stanąć w szeregu i robić to co reszta. Iść do roboty, założyć rodzinę, wziąć kredyt na mieszkanie. A oni uwierzyli w tę smutną wizję, uczynili z niej własną, a później zaczęli ją rozsiewać dalej. Apostołowie złej nowiny...

Rzeczywistymi grabarzami własnych marzeń jesteśmy jednak najczęściej my sami. Gdy przestajemy wierzyć, czy to za sprawą tych "życzliwych osób" czy też jakichś własnych przemyśleń, które to, czego wczoraj pragnęliśmy najbardziej na świecie, dziś każą uznać za głupie czy nieosiągalne. Gdy brakuje nam samozaparcia by pracować na swój sukces i nie zważać na jakieś potknięcia po drodze. Gdy nam się po prostu nie chce, wciąga nas ta cała codzienność, dorosłość. Szarość.

Spotkałem się z poglądem, wedle którego nie powinniśmy mieć marzeń, a cele. Pozornie to tylko kwestia zamienienia jednego słowa drugim, ale gdy się nad tym chwilę zastanowić, to może zmienić całe nasze spojrzenie na to, co chcemy osiągnąć. Marzenie może oznaczać, że po prostu życzymy sobie czegoś i liczymy na to, że pewnego dnia nam się poszczęści i to coś dostaniemy. Wystarczy siedzieć i czekać na dobrą wróżkę, która przyjdzie i spełni nasze marzenie. Albo nie spełni.
Cel to co innego. Wybrać sobie cel, to tak jak wybrać punkt na mapie, do którego chcemy dotrzeć. Jesteśmy świadomi tego, jak długa czeka nas droga. Planujemy ją i wybieramy najbardziej odpowiednią trasę. Wreszcie wyruszamy w podróż, która często okazuje się długim i wyczerpującym marszem. Czasami ktoś nam trochę pomaga, ale w ostatecznym rozrachunku większość drogi pokonujemy dzięki intensywnym przebieraniu własnymi nogami.


Kto wie, może jest to jakiś sposób. Jeśli ktoś ma świadomość, że szczęściu trzeba pomagać, to może "spełniać marzenia" z takim samym skutkiem jak "realizować cele". Grunt to nie rezygnować i w końcu osiągać to, co sobie zamierzyliśmy. Wtedy nie będzie miało znaczenia jak to nazywaliśmy. Będziemy szczęśliwsi, a swoim dzieciom czy wnukom z czystym sumieniem powiemy, że warto marzyć i wierzyć. Tak jest chyba lepiej niż dołączając do wspomnianych wcześniej ludzi z nożyczkami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz