czwartek, 8 września 2011

34. Coś innego. (część 10)

Pod moimi powiekami zaczęły się pokazywać jakieś obrazy. Z początku bardzo nie wyraźne, dopiero z czasem nabierające nieco ostrości. Spodziewałem się czegoś w rodzaju długiego tunelu ze światełkiem na końcu, albo całego mojego życia przewijającego się niczym przyspieszony film. Nic z tych rzeczy jednak. Widziałem jedynie tych kilka chwil, jakie spędziliśmy na lądowniku, już nad powierzchnią planety. Znów zniżyliśmy się nad kanaańskimi lasami. ktoś żartował by rozluźnić atmosferę. W chwilę później, siedzący naprzeciw mnie osobnik z czwórką na hełmie wyciągnął swój palnik i odpalił go. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować wrzasnął coś w niezrozumiałym dla nas języku i zbił sobie płonące ostrze prosto w osłonę generatora. Natychmiast zalało nas morze ognia, jakby wnętrze lądownika wypełniła rozgrzana do białości lawa. Eksplozja powinna rozerwać statek, tak się jednak nie stało. Po prostu płonęliśmy od środka, gotowaliśmy się w zbrojach niczym udka kurczaka owinięte folią aluminiową. Nie czułem bólu. Może temperatura była tak wysoka, że moje receptory bólu natychmiast spłonęły. Może całe moje ciało było już zwęglone, a stało się to tak szybko, że mózg nie zdążył tego zarejestrować. Może...

A jednak poczułem ból. Otworzyłem oczy, lecz nie widziałem wokół siebie tego ognistego piekła. Przeciwnie, było dość chłodno. Zalewało mnie mlecznobiałe światło. Trochę minęło zanim moje oczy zdążyły się do niego przyzwyczaić, musiałem więc zdać się na inne zmysły. Słyszałem odgłosy jakichś urządzeń przecinających metal. Ktoś szarpał się z moją prawą nogą, próbując zdjąć z niej zbroję. Cięto pancerz z każdej właściwie strony. Przyszła mi do głowy absurdalna myśl, że jestem w przedsionku nieba, czy innego miejsca, do którego się odchodzi po śmierci. Może nie wolno tam wejść w takiej zbroi? Może w ogóle nie można tam wchodzić w ubraniu?

W końcu przed moimi oczami zaczęły się rysować wyraźne kształty. Lekarze, sterylne pomieszczenie ambulatorium. Jakiś człowiek podważający hydraulicznymi nożycami pancerz czołowy Samsona. Byłem na pokładzie Arki. Natychmiast wróciła mi przytomność umysłu, jakby była sprzężona ze wzrokiem. Jeśli tu jestem, to znaczy, że... przeżyłem? Ale jak. I w jaki sposób wydostałem się z Kanaan? Chciałem natychmiast zadać te pytania, ale gardło zaschło mi zupełnie i nie mogłem z niego wydusić choćby pół słowa. Zdołałem jedynie cicho chrząknąć, co skwitowano zapewnieniem, że "zaraz mnie wydostaną" i "wszystko będzie dobrze".

Dopiero później, gdy połatano moje kości i zatamowano krwotoki wewnętrzne, postanowiono mnie łaskawie poinformować w jaki sposób ocaliłem skórę. Przyszedł do mnie sam kapitan, gratulował, cieszył się, że przeżyłem. Takie tam pierdoły. W końcu zaś wyświetlił mi migawki z filmu nagranego przez jego statek i opowiedział tę część historii, którą zdarzyło mi się przegapić.

Walka wydawała się już przegrana, a planeta stracona, tak jak i nasze życia. Dym nad polem bitwy zdawał się opadać wyłącznie po to, by dowódca mógł z góry obejrzeć cały obraz zniszczenia. Sam zresztą, jak przyznał w rozmowie ze mną, był przekonany, że już tylko do tego sprowadza się jego rola. Jakież więc było jego zdziwienie, gdy pierwszą bestię, jaka wyłoniła się z dymu przepołowiła salwa z 80 milimetrowego działka plazmowego. W pierwszej chwili nie wiedział, co się w ogóle wydarzyło. Dopiero, gdy ciągły ogień zaczął siać spustoszenie wśród pozostałych wrogów, zrozumiał co zaszło. Technicy uruchomili wieżę.

Kopuła wieży bojowej, uzbrojona z trzech stron w potężne działka wypluwała we wszystkich kierunkach potężne ilości biało-różowych, gorących jak samo piekło, pocisków. Przebijały się na wylot przez pancerze przeciwników, odrywały po kolei kończyny, gasiły czerwone światło ich paskudnych ślepiów. Mnie samemu zaś uratowały życie w ostatniej chwili zabijając monstrum chcące zrobić ze mnie krwawe, mięsno-metalowe puzzle. W niecałą minutę pole walki było pozamiatane. Zostały na nim jedynie strzępy naszych wrogów i towarzyszy. No i oczywiście my, wciąż zakuci w zbroje, mniej lub bardziej pokiereszowani. Ja leżący pod Samsonem z numerem dziewięć, nieopodal szesnastka, mogący się w miarę sprawnie poruszać, pozbawiony jednak systemu uzbrojenia i lewego ramienia. No i, w miarę sprawny osiemnastka, jedynie nieco ogłuszony strzałem z plazmówki, który nieomal odstrzelił mu opancerzony łeb.

Gdy tak leżeliśmy, delektując się tak pożądanym spokojem, stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Z dalszego krańca polany wynurzyły się trzy istoty, które w myślach nazywaliśmy już Bestiami. Nie rzuciły się jednak do szaleńczego ataku. Wszystkie, jak na komendę, objęły się swoimi masywnymi łapskami, po czym zamarły w bezruchu. Wieża już wycelowała w nie swoje działa, lecz dowódca, kazał im się wstrzymać. Sam nie wiedział czemu, chyba można to nazwać przeczuciem. Po około minucie oczekiwania środkowa Bestia, poruszając się bardzo powoli zrobiła krok do przodu, po czym położyła się na ziemi bokiem, podkurczając kończyny. Dało się słyszeć dźwięk jakiegoś mechanizmu, później głośne syknięcie, przywodzące na myśl dekompresję. W końcu właz znajdujący się na plecach otworzył się i z wnętrza Bestii wypełzła mała istotka, niejsza nawet od spotkanych wcześniej diabełków. Była szaro-żółta, pokryta białymi plamkami. Miała nieproporcjonalnie wielką głowę, krótkie nóżki i dwie pary mackowatych kończyn, które wiły się nieustannie, jakby właściciel nad nimi nie panował. W końcu udało się jednak zawładnąć nimi na tyle, by uczynił podobny gest jak jego towarzysze. Objął swoje ciało wijącymi się "dłońmi" i czekał.
- Czy oni... - zapytał niepewnie ktoś z wieży
- Tak - odparł kapitan. - Chyba się poddają.

Wkrótce sprowadzono z Arki urządzenia translacyjne. Nie przestając celować do kosmitów z wieży przyjęto ich bezwarunkową kapitulację. Zadawano pytania, oni zaś ochoczo udzielali odpowiedzi, choć używane przez nich metafory sprawiały elektronicznym tłumaczom wiele trudności i, koniec końców, sami ludzie musieli się domyślać z kontekstu rozmowy, o co w tym wszystkim chodzi. A prawda byłą dość szokująca.

Wbrew temu co nam się wydawało, obcy nie byli wcale rdzennymi mieszkańcami planety. Przybyli na nią krótko przed nami, osiedlając się jednak po drugiej stronie. Powód ich kolonizacji był bardzo podobny do naszego. Ich rodzinna planeta stałą się niestabilna grawitacyjnie. Rozpoczęła się seria sejsmicznych katastrof, które dziesiątkowały populację ich świata. Sam glob zaś coraz bardziej zbaczał ze swej pierwotnej orbity, a naukowcy prognozowali , że w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat dojdzie do zderzenia z jedną z sąsiadujących gwiazd lub planet. Jak nietrudno się domyślić, trafili akurat na "nasz" Kanaan.

Istoty, na które natrafili pierwsi nasi koloniści, a które później zaczęliśmy zwać Diabełkami, były w istocie ich zdalnie sterowanymi maszynami, używanymi do prostych prac na powierzchni planety. Zaatakowały naszych ludzi, gdy odkryły, że karczujemy las. W ich rodzimym świecie, las jest symbolem życia i obiektem kultu, być może bardziej "świętym" niż cokolwiek z tego, co my, Ziemianie, czciliśmy na przestrzeni tysiącleci. Widok istot niszczących coś tak ważnego dla ich kultury był czymś więcej niż świętokradztwem. Uznali, że tylko zwierzęta mogą dopuścić się takiego barbarzyństwa. Jednocześnie zaś, takie działanie było dla nich jasnym sygnałem, że jesteśmy śmiertelnie niebezpieczni. Skoro niszczymy coś, co samo w sobie jest esencją istnienia, kwestią czasu jest jedynie to, kiedy przyjdziemy i po nich, kryjących się w tunelach drążonych pod powierzchnią Kanaanu.

Po eksterminacji naszej pierwszej kolonii uznali, że mają nas z głowy. Byli w szoku, gdy zobaczyli nas ponownie i to jeszcze bardziej śmiercionośnych niż poprzednio. Widząc, że ich małe zabaweczki nie są w stanie dać nam rady, postanowili sięgnąć po ciężkie działa. Trójrękie Bestie, w języku kosmitów zwane Yyxis, byly odpowiednikami naszych Samsonów, tyle że bardziej biomechanicznymi. Nie spotkali się dotąd z zagrożeniem, które mogłoby zagrozić tym konstrukcjom. Gdy jednak odezwały się nasze działa i mieli okazję zobaczyć, że wcale nie są tacy nietykalni, dotarło do nich, że walka przegrana. Ich ostatnią nadzieją, było posypać głowy kosmicznym pyłem i liczyć na to, że zgodzimy się na koegzystencję na planecie.

Z pewnością byłoby wieli zwolenników takiego rozwiązania. W końcu sami byliśmy w identycznej niemal sytuacji. Szukaliśmy miejsca do życia. Czemu mielibyśmy go odmawiać istotą, które także go poszukują? Może straciliśmy w tej walce więcej niż oni, jednak po obu stronach były ofiary, które ktoś będzie opłakiwał. Ofiary, których liczba jest niczym w porównaniu z idącymi w miliardy istnień populacjami naszych rodzimych planet. Należało myśleć w sposób bardziej otwarty, może bardziej ludzki. I może nawet większość z nas, czy obecnych na Arkach, czy też tam, na Ziemi, byłaby gotowa w taki właśnie otwarty sposób na spojrzeć. Zrozumieć, znaleźć wspólne rozwiązania. Nikt jednak nie spytał nas o zdanie. Nikt nie wysłał na Błękitną Planetę raportu z wydarzeń, jakie tu zaszły. Ostateczną decyzję podjąć miał jak zwykle Admirał Floty Kolonizacyjnej. On zaś, będąc człowiekiem Koalicji nie zawracał sobie głowy współczuciem, czy też patrzeniem na problem z perspektywy drugiej strony. Liczyły się tylko procedury i wytyczne odnośnie aktualnie wykonywanej misji. Żadna z nich nie wspominała zaś ani słowem o dzieleniu się planetą z kimkolwiek.

KONIEC

2 komentarze:

  1. Zakończenie świetne ! Ciekawy obrót sytuacji:)
    Szkoda, że to już koniec. Mam nadzieję, taką cichutką, że powstanie kolejne opowiadanie o innej już pewnie tematyce ale równie wciągające:)
    Tylko poinformuj mnie o nim. Tak w razie "W" piszę.:)

    =)

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonim ze Skierniewic7 listopada 2011 15:13

    To mi się podoba. Taką końcówkę chciałem i dostałem. Bardzo mi się podobało. Jeżeli możliwe, proszę o więcej :).

    OdpowiedzUsuń