wtorek, 7 lutego 2012

78. Nie sztuką jest zginąć.

Pamiętam pewną sytuację ze szkoły średniej. Miała miejsca na lekcji WOKu, krótko po tym, jak byliśmy wszyscy w kinie na filmie "Katyń". Dzieliliśmy się spostrzeżeniami, nauczycielka opowiadała o tym, co sama sądzi o filmie, opowiadała o zbrodni katyńskiej i o patriotyzmie. O tym, że Polscy oficerowie mając do wyboru zdradę i podpisanie "lojalki" lub śmierć wybierali to drugie. I wtedy zwróciła się do nas z pytaniem: jak byśmy postąpili w podobnej sytuacji. Czy podpisali byśmy taki dokument, by ratować swe życie? Pierwszych dwóch pytanych, bez wahania odpowiedziało: "nie". Później przyszła kolej na mnie, lecz moja odpowiedź brzmiała... "nie wiem".
Pani pedagog nie zamierzała wcale tak łatwo odpuścić. "Wyobraź to sobie"* mówiła. Ja jednak dalej kiwałem przecząco głową. Bo i co miałem sobie wyobrazić? Miałem to szczęście, że przyszło żyć w czasach, gdy wojny nie ma, przynajmniej nie pod moim oknem. Nie byłem w wojsku, nigdy nie miałem na sobie munduru, nie składałem przysięgi, która kazałaby mi go bronić. Nie potrafię się wczuć w tę sytuację. Nie potrafię sobie wyobrazić, że jestem setki kilometrów od domu, stoją w środku lasu nad dołem pełnym zwłok moich przyjaciół, z zimną lufą przyciśniętą do głowy, ani też samej groźby tego, że mogę za chwilę zginąć. Nie potrafię wejść w buty kogoś, kto tutaj, w kraju zostawił całe swoje życie. Rodzinę, żonę, dzieci. Skąd niby mam wiedzieć jak zachowałbym się w takiej sytuacji? Czy nie chciałbym ich jeszcze zobaczyć, wrócić do nich, spędzić z nimi reszty życia? Więcej: czy nie zrobiłbym wszystkiego, by przeżyć i móc wrócić?

W tym miejscu warto zauważyć, że moja wiedza na ten temat nie jest może rewelacyjna, z resztą nie wiem czy w ogóle możemy być pewni dokładnego przebiegu tamtych wydarzeń. Być może naszym przodkom nie zadawano pytania w rodzaju "wolisz zdradzić czy zginąć?" popychając przy okazji bagnetami w kierunku dołu w ziemi, który miał się stać masową mogiłą. A jednak wydaje mi się, że można założyć, że miało to charakter mniej lub bardziej otwartej groźby. Nie pyta się przecież oficera wrogiej armii ot tak, nie mając żadnych argumentów "czy nie chciałbyś przejść na naszą stronę?" Pozwolę sobie na kolejną spekulację - czy nie można było jednocześnie przeżyć i nie zostać zdrajcą? Jeśli chodziło tylko o zobligowanie się do współpracy, a więc de facto podpis, to czy nie możliwym jest taki podpis złożyć, a po powrocie do kraju zwyczajnie się z tego zobowiązania nie wywiązać? Nie twierdzę, że byłoby to łatwe. Być może wymagałoby ciągłego uciekania, ukrywania siebie i swojej rodziny. I nie wszystkim by się udało. A jednak taki scenariusz daje pewną nadzieję, na wyjście z tej sytuacji obronną ręką.

W żadnym wypadku nie neguję poświęcenia tych ludzi, ani samej idei poświęcenia, oddania życia. Wydaje mi się jednak, że życie powinno być oddane za coś. Coś konkretnego. Można zginąć ratując drugą osobę, wtedy niejako umieramy, by ktoś inny mógł żyć. Tutaj jednak mamy do czynienia z sytuacją, w której tysiące ludzi zginęły w gruncie rzeczy za ideę samą w sobie. Ktoś mógłby się oburzyć i powiedzieć, że zginęli za Polskę, a ja ośmielam się sugerować, że nie było to "nic konkretnego". Spróbujmy zatem odpowiedzieć sobie na pytanie: w jaki sposób przysłużyli się Polsce, swoim rodzinom, przyszłym pokoleniom, a w tym i nam samym, ginąc?

Niemałą część spośród ponad dwudziestu tysięcy zabitych stanowili oficerowie rezerwy - naukowcy, lekarze, artyści, nauczyciele. Słowem: inteligencja. Elita narodu. Któż może wiedzieć, czy wśród nich nie było przyszłych noblistów lub ludzi, którzy przyszłych noblistów mogli wykształcić? Jak wiele dobrego mogli zrobić dla polskiej nauki, sztuki, polityki? Podejrzewam, że niemało. Odebrano im jednak tę szansę, odebrano ich Polsce (co z resztą było prawdopodobnie celem całej zbrodni, a przynajmniej jednym z nich). Nikt nie ma wątpliwości co do tego, że byłoby lepiej, żeby zbrodnia katyńska nie miała miejsca i by tysiące naszych rodaków wróciło bezpiecznie do kraju. Czy nie byłoby więc lepiej by ludzie ci zrobili wszystko co w ich mocy, by się do tego przyczynić? Nawet, gdyby oznaczało to sygnowanie swoim słowem dokumentu głoszącego "wyrzekam się Polski"?

Cały czas zakładam, że sama deklaracja współpracy wystarczyłaby, aby mogli odzyskać wolność i wrócić do ojczyzny, nie musząc faktycznie robić niczego przeciwko niej, nie zdradzając poufnych informacji ani nie działając nikomu z rodaków na szkodę. Gdyby faktycznie stali przed taką właśnie decyzją, to która z opcji byłaby tą właściwszą? Wrócić do kraju, do rodziny i zrobić coś dobrego dla Polski? Wynaleźć coś, zbudować, wykształcić kolejne pokolenie, leczyć chorych? Czy też zginąć, pozostając nieugiętym?

Kto wie, jak potoczyły by się nasze dzieje, gdyby podjęli wtedy inną decyzję. Może w naszym kraju naprawdę byłoby inaczej, lepiej? Zastanawiam się tylko czy tym ludziom budowano by wtedy pomniki, czy czczono by ich pamięć? A może w podręcznikach historii czytalibyśmy o zdradzie katyńskiej i tysiącach polskich oficerów, którzy wyrzekli się ojczyzny poprzysięgając wierność obcemu mocarstwu? I wpajano by nam pogardę do nich nawet jeśli większość z nich nie zrobiła nic złego poza złożeniem tego jednego, nieszczęsnego podpisu. Nawet gdyby swoim życiem uczynili naszą przyszłość o wiele lepszą, czyż nie zapomniano by o ich zasługach? Nie odbierano by im oficerskich emerytur na starość? Nie ciągano by po sądach?

Całe te rozważania zdają się prowadzić do podobnego wniosku, jakie niektórzy historycy wyciągają z efektów polskich powstań. Zawsze przyświecały im szlachetne idee, walka narodowowyzwoleńcza. I wiemy do czego prowadziły. Nie mówię tutaj o tym, że kończyły się klęskami. Problem polega na tym, że pochłaniały ze sobą niezliczone ofiary a wśród nich również wspomnianą już elitę intelektualną, która mogłaby zrobić wiele dobrego i wywalczyć dla Polski o wiele więcej nie biorąc do ręki. Mówi się więc, że decyzje o wszczynaniu powstań były błędne, że było to, nieświadome, ale jednak, działanie ze szkodą dla kraju. Nasi przodkowie , kierując się romantycznymi mrzonkami rzucali się do walki, której nie mogli wygrać. A jednak czy można ich za to potępić? Skoro chwytali za broń znaczy to, że widzieli cień nadziei na zwycięstwo. Wiedzieli, że zwycięstwo może wiele zmienić. I choć była to zaledwie możliwość, to byli gotowi o nią zawalczyć. Wydaje mi się, że to miało sens. Na pewno większy niż wybranie dla siebie śmierci, która nie przysłużyła się w żaden sposób nikomu.

W podsumowaniu odwołam się do słów, które zasłyszałem jakiś czas temu w pewnym filmie. Dokłądnego ich brzmienia, ani tytułu owego filmu nie pamiętam. Myśl brzmiała jednak mniej więcej w ten sposób:
"Nie sztuką jest zginąć. Takich, którzy są gotowi oddać życie za sprawę jest pod dostatkiem. Brakuje takich, którzy będą pracować w imię tej sprawy. W pocie czoła. Dzień po dniu."

*Nie pamiętam już czy użyła dokładnie takich słów, ale sens ten sam.

1 komentarz:

  1. To prawda... nie sztuką jest zginąć, ale trwać. Walczyć.

    Długo "walczyłam" ze sobą, żeby napisać ten komentarz... i ..o ironio(!)..robię to dziś ...
    Cieszę się, że nadal prowadzisz bloga:) żałuję tylko, że tamten... od listopada nie ruszył z miejsca... a zaglądam stosunkowo często...
    Wrócisz do niego kiedyś?

    Weny Krzysiu!



    :)

    OdpowiedzUsuń