poniedziałek, 20 lutego 2012

80. Oraz że cię nie opuszczę... (część 1)

Z pewnym opóźnieniem pozwolę sobie napisać jeszcze coś około walentynkowego. Już jakiś czas temu, na podstawie własnych obserwacji podpartych rozlicznymi przykładami, wyrobiłem w sobie przekonanie o ogólnej nietrwałości bliskich związków między dwojgiem ludzi. Zwyczajnie powątpiewam, gdy słyszę od kogoś, że spotkał swoją wielką, jedyną w swoim rodzaju miłość i jest absolutnie pewny/a, że spędzi ze swoją "drugą połową" resztę życia. Więcej nawet. Nie tyle powątpiewam co wprost nie wierzę. Jeśli ta osoba mówi mi to pierwszy raz - uznaję zwyczajnie za mało prawdopodobne. Tym bardziej jeśli słyszę to po raz n-ty. Mógłbym przez złośliwość powiedzieć: "Poprzednio też tak mówiłeś/aś. I poprzednio, i poprzednio, i poprzednio..." Ale co mi tam. Czy to coś zmieni?

Znałem kiedyś faceta, który nie potrafił byś sam. Zawsze mi się wydawało, że typowym podejściem większości młodych mężczyzn do rozstania jest "nie ta to inna" czy coś w tym guście. Nawet jeśli w rzeczywistości odnoszą się do tego dużo bardziej emocjonalnie, to starają się nie okazywać tego na zewnątrz. Z jednej strony jest to właśnie sprawianie pozorów, z drugiej próba przekonania samego siebie, że to żadna tragedia. Tutaj jednak miałem do czynienia z przypadkiem wprost odwrotnym. Człowiek ów, będąc po raz któryś z kolei wystawionym do wiatru, uznawał, że jego życie momentalnie straciło resztki wartości i równie dobrze może się zabić, skremować i rozsypać na popiół. Dlaczego? Bo przecież zostawiła go miłość jego życia. Czwarta czy szósta z kolei, kto by to liczył. W tej sytuacji jego kolejnym krokiem było desperackie niemal poszukiwanie kolejnego związku, co z resztą udawało mu się nad wyraz sprawnie. I znów następowała całkowita idealizacja drugiej osoby połączona z niezmąconą wiarą, że teraz to już na pewno będą razem do grobowej deski. Ja zaś, choć życzyłem mu i życzę jak najlepiej, zwyczajnie patrzyłem na to z przymrużeniem oka. Jakaś część mnie nadal tak patrzy.

Nie zarzucam mu, że dorobił się bogatej galerii byłych dziewczyn. Ma do tego prawo, tak samo jak miał prawo szukać tej jedynej (choć w sens takiego poszukiwania "na siłę" również nie wierzę). Problem polegał na czymś innym. Za każdym bowiem razem brakowało mu tej jakże niezbędnej odrobiny dystansu i autorefleksji. Może się mylę, ale każdą poważniejszą relację między ludźmi buduje się na przestrzeni czasu. Owszem, można być zauroczonym drugą osobą, może nam się podobać pod wieloma względami. Możemy się nawet zakochać od pierwszego wejrzenia, czemu nie. Jeśli jednak poznajemy kogoś zupełnie nowego w poniedziałek, to twierdzenie powiedzmy w środę, że to jest osoba, z którą chcemy związać się na całe życie jest lekką przesadą oraz, co tu dużo mówić, naiwnością. To tak jakby sprawdzać kupon totolotka, usłyszeć w losowaniu, że zgadza nam się pierwsza z sześciu cyfr i już otwierać szampana, by uczcić, że zostało się milionerem.

Wydaje mi się, że to jedna z poważnych przyczyn ogólnej nietrwałości związków. Ludzie, którzy je zawierają, są zwyczajnie bezmyślni. Nie rozważają wszystkiego wystarczająco wnikliwie. Nie zdają sobie sprawę z powagi słów "dzielić z kimś życie". A wybierając osobę, z którą chce się to życie dzielić trzeba mieć świadomość, że prawdopodobnie żadna inna osoba nie zajmie w nim już nigdy tyle miejsca co ta wybrana. Będziemy dzielić z nią większość tego czasu, jaką dane nam będzie chodzić po Ziemi. Ta reszta życia, o której nie którzy mówią, może oznaczać bardzo długo. To nie to samo co wspólny wypad na imprezę raz na jakiś czas czy dwa tygodnie wspólnych wakacji. To coś więcej niż miłe słówka i fizyczna przyjemność. To dzielenie się wszystkim, lub prawie wszystkim co mamy. Tym co dobre i tym co najgorsze w naszym życiu, w nas samych. Powinniśmy się zastanowić czy jesteśmy na to gotowi? Czy chcemy się tym wszystkim dzielić z tą właśnie osobą. Czy chcemy aby to właśnie ona byłą z nami w tych wszystkich chwilach, także najgorszych z możliwych?

Oczywiście można dyskutować o tym, czy możliwe jest rozpatrywanie związku w sposób tak racjonalny. Przecież w grę wchodzą emocje, nie rzadko bardzo silne. Tutaj znów z pomocą przychodzi nam czas. Z upływem miesięcy i lat, nie tylko co raz lepiej poznajemy drugiego człowieka, ale też uczymy się patrzeć na niego nieco trzeźwiejszym okiem. Określenie tego mianem opadania emocji jest może nazbyt mocno, powiem więc, że emocje z czasem mniej nas oszałamiają. Tak mi się przynajmniej wydaje. Serce potrafi bić bardzo głośno i zagłuszyć tym rozsądek, który puka do drzwi naszej świadomości chcąc, żebyśmy go znów wpuścili. On jednak ma to do siebie, że potrafi tak pukać długo i wytrwale. Aż w końcu damy mu szansę się wypowiedzieć. Chyba trzeba dotrwać do tego dnia...

Wnioskiem z poprzedniego akapitu jest chociażby to, że nie można potępiać ludzi, którzy mieszkają razem na tzw. kocią łapę. Podejrzewam, że jeszcze dziś znalazły by się głosy mówiące, że to chociażby "nie po bożemu". Ale jak u licha dwoje ludzi ma się przekonać czy wytrzymają ze sobą pod jednym dachem przez wiele lat, jeśli nie będą mieli możliwości się sprawdzić pod tym kątem? Lepiej żeby się o tym przekonywali dopiero po ślubie i nakręcali statystykę rozwodów? Pozdrawiam tych którzy myślą w ten jakże nielogiczny sposób.

Wracając jednak do tematu przewodniego - dlaczego ludzie się rozstają. Inną istotną przyczyną jest także to, że nie podchodzą do związków na poważnie, lub bardziej ogólnie: wiążą się z drugą osobą z niewłaściwych pobudek. Podstawowy błąd w rozumowaniu* wygląda w ten sposób, że jestem z daną osobą, nie dlatego, że ją kocham i nie wyobrażam sobie bez niej życie, a dlatego, że nie chcę być sam. Chodzi wyłącznie o zapełnienie tego pustego miejsca obok. Bo chcę mieć kogoś z kim mógłbym pójść do kina czy na kawę, potańczyć, wyjechać na wakacje na parę dni. Bo potrzebuję czułości, pocałunków, seksu. I tak dalej i tak dalej. Nie kocham, a jednak jestem z nią, bo tak mi dobrze, wygodnie, przyjemnie. Pół biedy jeszcze, gdy obie strony podchodzą do sprawy w podobny lub jednakowy sposób. Pewnego dnia się prawdopodobnie rozstaną i nikt nie będzie rozpaczał ani skakał z mostu. Gorzej gdy ta druga osoba myśli, że to wszystko na poważnie. Wtedy, niestety, bez ofiar się nie obędzie...

Wszystko to dotyczy związków w ogóle, tymczasem warto powiedzieć kilka słów o szczególnym rodzaju związku, jakim jest małżeństwo. Tutaj po raz kolejny wkracza do akcji mój sceptycyzm, który wykrzywia mi twarz w nieprzyjemny grymas, gdy słyszę słowa przysięgi małżeńskiej składanej w kościele. Po prostu doświadczenie uczy, że to ma małe prawdopodobieństwo się udać. Nie chcę już w tej chwili przytaczać jakichś statystyk rozwodów, choć odsetek małżeństw, które się zwyczajnie rozpadają jest niemały. Liczby te wyglądały by o wiele gorzej, gdyby dało się zbadać jak wygląda wspólne życie ludzi, połączonych tym "świętym związkiem". Mam poważne obawy, że niewiele jest takich naprawdę szczęśliwych małżeństw. Jeśli po kilkunastu latach życia on i ona żyją w zgodzie i wzajemnym poszanowaniu to jest to już spory sukces. Jak często jednak jedynym co łączy dwoje ludzi jest nazwisko, dom, czy dzieci? Jak często nie wiąże ich nic więcej niż złożone przed laty podpisy i ta nieszczęsna przysięga? Nie rozstają się z tych czy innych względów, a jednak.. tak naprawdę nie są już razem. I do końca życia pozostaną w jakiś sposób samotni.



* Oczywiście to tylko moja opinia. Ale całkowicie się z nią zgadzam.

3 komentarze:

  1. Według mnie mocna notka.

    Czekam na ciąg dalszy, bo jak widzę jest to cz. 1.
    Ciekawa jestem co więcej masz do powiedzenia na temat małżeństw i związków.

    Nie ze wszystkim ale z jednym się na pewno zgodzę.
    Mieszkanie razem pozwala lepiej oooo... sporo lepiej poznać drugą osobę. Po ślubie, można się dowiedzieć wielu (nie)ciekawych rzeczy, lub po prostu przekonać, że to jednak nie ""i że nie potrafimy wytrzymać z drugą osobą.

    Co innego być z nią kilka "słodkich" ... dni a co innego całe życie a przekonywanie, że się kocha i wszystko będzie jak w bajce jest tanim kiczem. O ile kicz może być drogi :P

    hmm. Czekam na ciąg dalszy Ennear =)

    K

    P.S najgorzej później mają nie tylko 'samotni' ludzie, którzy mimo upływu lat i tej osoby "obok" czują się Sami jak Palec, ale ich dzieci. "owoce miłości", które później nie mogą jej zaznać bo rodzice tworzą partnerstwo idealnie jak w pracy. Bez żadnych uczuć.

    Ale to moje spostrzeżenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Owszem dzieci także są ofiarami takiej sytuacji. W zasadzie największymi ofiarami, bo cierpią, a nie są niczemu winne. Nie prosiły się na świat, nie ich winą jest, że ich rodzice podjęli błędną - jak się okazuje - decyzję o byciu razem. Najgorszy jest jednak fakt, że te dzieci, jak wszystkie inne, czerpią wzorce ze swoich rodziców. A jaki wzorzec tutaj mamy? Małżeństwa które jest utrzymywane z musu? Dwoje ludzi żyje ze sobą, w zasadzie nie wiadomo dlaczego? Miłości w tym, w sposób oczywisty nie ma. I takie dziecko może nabrać przeświadczenia, że owa miłość z małżeństwem nie ma nic wspólnego, a jedynie jakiś społeczno - biologiczny przymus każe łączyć się w pary i trwać w tej farsie...

    OdpowiedzUsuń
  3. To prawda, dzieci czerpią z nich wzorce i w swoim dorosłym życiu powielają ich błędy.
    Zamiast szukać , kochać, tak naprawdę, łączą się jak to już napisałeś w pary, żeby nie być samemu. Żeby Kogoś tam mieć bo tak być musi. A to guzik prawda.
    K

    OdpowiedzUsuń