środa, 16 listopada 2011

59. Ściepa narodowa.

Pozwolę sobie wrócić jeszcze do jednej sprawy, na którą zwróciłem uwagę przy okazji dnia Wszystkich Świętych. Na zabytkowych cmentarzach w całym kraju można tego dnia spotkać znane osoby kwestujące na rzecz ratowania zniszczonych pomników o szczególnym znaczeniu historycznym czy estetycznym. Okazuje się, że środki samorządowe są niewystarczające, lub zwyczajnie dbanie o stuletnie nagrobki nie znajduje się zbyt wysoko na drabince priorytetów. Podczas takiej zbiórki tymczasem można zebrać ładnych kilkadziesiąt tysięcy złotych, dzięki którym w ciągu następnego roku uda się uratować od zapomnienia kolejnych parę małych arcydzieł. Mnie tym czasem nachodzi niezbyt odkrywcza refleksja, że podobnych zbiórek zrobiło się całkiem sporo.

Nie sposób nie wspomnieć od razu o corocznym finale Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To już oczywiście przedsięwzięcie na większą skalę bo nie idzie o setki tysięcy, a o dziesiątki milionów. A i rezultat jest bardziej widoczny - na oddziałach dziecięcych przybywa specjalistycznego sprzętu, dzięki któremu można diagnozować i leczyć najmłodszych pacjentów. Skala wydarzenia czyni je chyba unikatowym w skali świata. Nie ważne, że w kraju trudno o pracę, że zarobki są jakie są. Nieważne, że mamy kryzys. I tak prawdopodobnie kolejny finał przyniesie kolejny rekord ilości zebranej gotówki. Bo Polak potrafi. A przecież to nie jedyna tego typu akcja charytatywna. W ciągu roku organizowane są dziesiątki i setki mniejszych lub większych zbiórek, koncertów na rzecz konkretnych osób czy instytucji. W zależności od miejsca i celu udaje im się zgromadzić mniej lub więcej środków, nigdy jednak ludzie nie odwracają się plecami od wolontariuszy z brzęczącymi puszkami pełnymi drobnych monet. Gdy w telewizji przedstawiona zostaje trudna sytuacja jakiejś rodziny, która straciła dom w pożarze lub osoby, która straciła zdrowie w wypadku - zaraz znajdują się anonimowi darczyńcy gotowi pomóc w odbudowie czy sfinansowaniu protezy lub skomplikowanego zabiegu. Podobnie sprawy wyglądają gdy kraj dotknie powódź czy inna klęska żywiołowa. Zasiłki wypłacane ofiarom takiej tragedii pozwalają najwyżej na uprzątnięcie ruin, co jednak z odbudową? Za co doprowadzić zrujnowany dom do stanu używalności? Tutaj znów z pomocą przychodzą zwykli ludzie, najczęściej zupełnie obcy. Mieszkańcy jednej wsi zbierają datki by wesprzeć mieszkańców drugiej. Miejscowość, która ucierpiała w wyniku powodzi w roku ubiegłym pomaga innej, której nie poszczęściło się teraz.

Podobnych przykładów jest pewnie o wiele więcej. O czym to jednak świadczy? Z jednej strony można pokusić się o stwierdzenie, ża nasze władze nie robią wystarczająco wiele. Pomoc z ich strony jest znikoma, lub żadna. Zasady według których takie wsparcie jest przyznawane często są niejasne lub wręcz absurdalne ("czy ma pan świadków, którzy mogą potwierdzić, że zalało panu dom?" "przykro nam, nie może pan otrzymać świadczeń bo woda w pańskim mieszkaniu sięgała zaledwie 2/3 jego wysokości"). Oczywiście cudów nie ma i nie można się łudzić, że ktoś nagle wyczaruje pieniądze, dzięki którym tysiące osób odbudują swe domy. A jednak oczekiwania są większe. W końcu płacimy podatki, pracujemy, chodzimy na wybory (powiedzmy), a więc wypełniamy jakieś obowiązki wobec ojczyzny. To normalne, że chcielibyśmy czuć jej wsparcie, gdy powinie nam się noga.

Jednocześnie ciekawa jest ta nasza hojność. Mimo tego, że powodzi nam się czasami nie najlepiej, narzekamy na to nieszczęsne bezrobocie i niskie zarobki, na wysokie ceny. A jednak udaje nam się wykrzesać z siebie naprawdę wiele, by pomóc drugiemu człowiekowi. Dlaczego? Choćby z tego powodu, że rezultaty takich akcji naprawdę widać. Przeznaczamy nasze pieniądze na konkretny cel i widzimy, że ktoś odbudował dom, w szpitalach pojawił się sprzęt, odrestaurowano zabytek. Poza tym motywuje nas pełna dobrowolność. Nie jesteśmy zobligowani do płacenia. Nikt nas nie zmusza ani nie wyznacza minimalnej kwoty, jaką trzeba wrzucić do puszki. Dajesz ile masz. Jeśli pozbędziesz się z kieszeni tej złotówki to jakoś szczególnie nie zubożejesz. Ot zjesz jednego pączka mniej. Jeśli jednak tysiąc osób wrzuci taką samą złotówkę - będzie to już niezły "kawałek grosza". A propos tego ostatniego - mamy przecież akcję Góra Grosza, w której chodzi o to właśnie, by podzielić się jedno- dwu- czy pięciogroszówką zalegającą w portfelu czy portmonetce. Wydaje się prawie bez wartości, gdy jednak uzbiera się rzeczywista "górę" takich miedziaczków można wiele zdziałać.

Tu nasuwa się pewna refleksja. Skoro jesteśmy tak dobrzy w tym zrzucaniu się na szczytne cele, to może powinniśmy rozszerzyć działalność w tym zakresie. Pójdźmy nawet dalej. A gdyby zmniejszono podatki pozwalając by mieszkańcy miast i gmin samodzielnie finansowali pewne inwestycje? Pierwszym co nasuwa mi się na myśl są drogi. Płacimy podatek drogowy zawarty w cenie benzyny, płacimy za autostrady. Jednocześnie zaś modlimy się by wybudowano kolejny kilometr lub położono nową nawierzchnię na dziurawej jak szwajcarski ser drodze dojazdowej do naszego osiedla. Może zamiast tego powinny być akcje zbierania pieniędzy na wyremontowanie drogi X między miejscowościami A i B? Może tak samo powinno być z autostradami? I nie byłoby dyskusji na temat tego czy powinny być płatne czy nie. W końcu sami wybudowaliśmy - tego jeszcze brakowało byśmy musieli płacić.

Oczywiście to taka luźna wizja. W praktyce byłoby pewnie o wiele trudniej. Budowa autostrady wiąże się z naprawdę sporymi kosztami, więc portfel przeciętnego Kowalskiego niewiele tu pomoże. Do akcji musiałyby wkroczyć większe firmy, a te zaś z pewnością chciałyby na tym na koniec zarobić (co w zasadzie już się dzieje...). Trzeba by sprawić by im się to w jakiś sposób opłacało (być może także z pomocą jakichś ulg podatkowych). A co ze zwyczajnymi drogami? Znowu - przeciętny Kowalski się pewnie chętnie dorzuci na tyle, na ile będzie mógł. Czy jednak ludzie zamożniejsi będą równie chętni by zrobić coś dla wspólnego dobra? Ich przecież stać na to, by płacić za autostradę, a wymianą zawieszenia się raczej nie przejmują. Częściej zmieniają samochody niż nadwyrężone jazdą po dziurach amortyzatory.

Pomyśleć warto, pomarzyć tym bardziej. Gdy znów zdarzy nam się przejechać odcinkiem drogi krajowej czy wojewódzkiej przypominającej bardziej poligon niż szosę przeznaczoną dla samochodów osobowych znów ponarzekamy sobie na drogowców, którzy nie spełniają naszych oczekiwań. Na gminę, rząd czy władze lokalne. Czy jednak sami bylibyśmy mądrzejsi, gdyby przed naszym domem pojawił się ktoś zbierając pieniądze na nową drogę? A może wtedy umylibyśmy ręce uznając, że to nie nasz problem, że ktoś inny powinien sypnąć brzęczącymi monetami by lepiej nam się jeździło?

5 komentarzy:

  1. =)

    Ano tak , w sumie pomysł z tymi drogami a konkretnie naprawami dróg pomiędzy miejscowościami byłby świetny. Tylko, że właśnie nasuwa się problem. Kto za to zapłaci, jeśli "więksi" umywają ręce?
    Niby się naprawia te drogi ale... zresztą Sam najlepiej wiesz.
    :]

    OdpowiedzUsuń
  2. We wczorajszym (18.11) "Metrze" czytamy:
    "Złożyli się i budują drogę.

    Mieszkańcy niewielkiej ulicy we Wrocławiu zebrali ponad 156 tys. zł, by razem z miastem zbudować osiedlową drogę"

    Co prawda budowę w większości sfinansuje miasto, ale te 10 % dołożyli sami mieszkańcy. Aż chce się powiedzieć "a nie mówiłem?".

    OdpowiedzUsuń
  3. Więc powiedz ^^

    Jakby na to nie patrzeć, to świetnie z ich strony, bo w końcu ta droga jest dla nich :):)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kolejny przykład: w Chorzowie mieszkańcy jednego osiedla chcieli się czuć bardziej bezpieczni. Miasto nie miało jednak funduszy na to, by zainstalować na ich ulicy monitoring. Zrobili to więc sami, wykorzystując środki własne i pomoc sponsorów...

    OdpowiedzUsuń
  5. Cóż, jeżeli ludzie czegoś nie zrobią, to "władza" nie zwróci na to żadnej uwagi. Mówią, co może zrobić jednostka w obliczu wszystkich? A ja mówię, gdyby nie było kropli w morzu, nie było by morza. Hmm..

    OdpowiedzUsuń