poniedziałek, 12 marca 2012

84. Lewatywa.

Po raz kolejny zafundowano nam żałobę narodową. W telewizji usłyszałem ciekawą wypowiedź pewnego pana, według którego na piętnaście tego typu sytuacji, jakich mieliśmy okazję być świadkami tylko trzy były naprawdę uzasadnione. Nietrudno odnieść z resztą wrażenie, że ostatnimi laty te żałoby zdarzają się dość często. Czy są nam w ogóle potrzebne, czy jest to tylko pusty gest? Jakie są w ogóle kryteria wedle których decyduje się, czy zaistniałe okoliczności usprawiedliwiają opuszczenie flagi do połowy masztu?

Według Wikipedii żałobę narodową ogłasza się "po śmierci wybitnej osobistości (najczęściej związanej z krajem jej ogłoszenia) lub z powodu wielkiej katastrofy." O ile pierwsza część jest jasna i zrozumiałą o tyle druga budzi pewne wątpliwości. Kiedy bowiem możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z wielką katastrofą? Czy wyraża się to liczbą ofiar śmiertelnych? Najwyraźniej nie. Kilka ostatnich żałób narodowych w naszym kraju (nie licząc tej po katastrofie smoleńskiej) odnosiło się do śmierci "zaledwie" około dwudziestu osób. W ostatniej, pod Szczekocinami zginęło "tylko" szesnaście osób. Nie twierdzę, że nie jest to wielka tragedia. Oczywiście, że jest, choć tak naprawdę tylko dla osób bezpośrednio z tym związanych. Dla rodzin ofiar czy wszystkich tych, którzy mogli się przyczynić do tego strasznego zdarzenia. Czy jest to jednak powód do ogłaszania żałoby narodowej?

Cytując za statystykami PCK dotyczącymi wypadków drogowych w Polsce: "Dziennie w wypadkach ginie średnio 15 osób, a 160 zostaje rannych." (źrodło) Licząc razem z rannymi jest to zatem więcej niż pod Szczekocinami. Czemu więc żałoba narodowa nie trwa okrągły rok? Co różni te sytuacje? Śmierć 16 osób w jednym pociągu i śmierć tylu samu osób w wypadkach drogowych rozsianych na terenie całego kraju? W obu przypadkach mamy do czynienia ze zwykłymi obywatelami. Żadnych gwiazd pierwszych stron gazet, żadnych polityków i innych takich. Szarzy obywatele. Czyjeś dzieci, bracia, siostry, ojcowie, matki, przyjaciele. A jednak śmierć jednych nierówna jest śmierci drugich. Dlaczego? Bo nie zginęli w jednym miejscu, obok siebie? To czyni ich wyjątkowymi, a ich śmierć godną pochylenia głów?

Przychodzą mi na myśl słowa Stalina: "Śmierć jednostki to tragedia - milion zabitych to tylko statystyka." Okazuje się, że we współczesnych realiach to powiedzenie znaczy coś innego, a sam podział nieco ewoluował. Granica liczbowa nie jest tak oczywista, w grę zaś wchodzą inne czynniki. Wydawać by się mogło, że śmierć to jedna z niewielu rzeczy, która czyni nas wszystkich równymi. Każdego dotyczy w takim samym stopniu, nikt nie może jej uniknąć. A jednak okazuje się, że to nie bez znaczenia kto i w jakich okolicznościach umiera. Ważne jest czy miał zasługi dla kraju czy był zwykłym pracownikiem dyskontu spożywczego albo fabryki mydła. Zginął w tragicznym wypadku, czy też zwyczajnie, ze starości. Umarł sam czy też w towarzystwie stu innych pasażerów samolotu czy innego środka transportu.

Tymczasem prawda jest taka, że w każdym z tych przypadków zgasło ludzkie życie i jest to w takim samym stopniu tragiczne i smutne. Jeśli już miał być jakiś wyznacznik tego, którą śmiercią należy się bardziej przejąć, to należałoby się co najwyżej zastanowić jak dobrym ten ktoś był człowiekiem. A i tak będzie to tragedia wyłącznie dla osób najbliższych. Dla rodziny, współpracowników, tych, którzy tę osobę znali i cenili.

Wymiar symboliczny żałoby narodowej sugeruje zaś, że wszyscy powinniśmy się zasmucić, a przynajmniej zadumać. Bo umarł ktoś ważny, albo umarło wielu nieważnych ludzi. Czy to działa? Nie wydaje mi się. Dla większości z nas żałoba narodowa oznacza co najwyżej tyle, że nie obejrzymy ulubionego serialu komediowego bo zmieniono ramówkę. Albo nie pójdziemy na koncert, na który czekaliśmy wiele tygodni. Nie jesteśmy bowiem wystarczająco empatyczni by smucić się każdą śmiercią wokół nas. Dotyka nas śmierć najbliższych, a przynajmniej takich, które znaliśmy osobiście. W jaki sposób ma mnie jednak poruszyć śmierć pana Iksińskiego, jeśli mam świadomość, że jemu podobni giną każdego dnia? Ojcowie, synowie, bracia. Wielu z nich to naprawdę porządni goście, może nawet dużo lepsi niż ten Iksiński. Oczywiście nie mogę tego wiedzieć i w sumie niewiele mnie to obchodzi. Czy to czyni mnie nieczułym? Gdyby jutro zmarło któreś z moich rodziców to Was też to nie obejdzie, bo nie znacie ani ich ani mnie. Nie jestem z resztą pewien czy by Was obeszło nawet wtedy, gdybyście znali. Na pewno nie wszystkich.

Jeszcze jedna rzecz, jaką usłyszałem przy okazji ostatniej katastrofy. W mediach pojawiła się sugestia na temat tego, że rząd nie wyklucza pomocy finansowej dla rodzin ofiar. I znów okazuje się, że są w jakiś sposób uprzywilejowani w porównaniu z jakąś anonimową kobietą, która mogła w tym samym czasie w innej części kraju zginąć potrącona przez pijanego kierowcę. Dzieci kogoś, kto zginął w tym zgniecionym pociągu są bardziej pokrzywdzone niż dzieci tej pani. Bardziej osierocone. Ciekawe, prawda? Gdyby mama wiedziała, że musi umrzeć, postarałaby się to zrobić w bardziej sprzyjających okolicznościach. W błysku fleszy, w świetle kamer. Najlepiej, gdyby się załapała na narodową tragedię. Wtedy rząd mógłby wesprzeć biedną, pogrążoną w bólu rodzinę, przy okazji pokazując swą nadzwyczajną troskę o obywateli i gotowość niesienia im pomocy. Bezinteresowną, ma się rozumieć.

Istnym kuriozum miało miejsce przy okazji katastrofy smoleńskiej. Mówię tu o rentach dla rodzin (dzieci i żon) osób, które tam zginęły. Oczywiście było to jak najbardziej zrozumiałe. W końcu tym samolotem lecieli najubożsi, więc po ich śmierci rodziny pozostały bez środków do życia i gdyby nie wsparcie państwa przymierałyby głodem. I znów, gdy zginie pan Iksiński, który nie załapał się na listę stu najważniejszych osób w państwie, nikt nie przejmie się losem jego dzieci, choćby ich było siedmioro. Dostaną zasiłek pogrzebowy, za który przy odrobinę szczęścia uda się tatusia pochować. Nikt im nie zapewni renty do ukończenia 25 roku życia.

Peszek...

1 komentarz:

  1. Zaciekawił mnie temat. Co do treści, podpisuje się obiema rękoma i jeszcze nogami - żałoby w Polsce są za często, a ofiary wypadków, o których jest głośno mają zawsze lepiej (też ich rodziny). Kto by się przejmował jakimś człowiekiem co gdzieś tam zginął. Po co pomagać jego rodzinie? Media się nie dowiedzą, a nawet jak dowiedzą, to przecież lepiej napisać o miejscu gdzie zginęło np. 10 no nie?

    OdpowiedzUsuń